USA: Bolek i Lolek na Dzikim Zachodzie
Pozostałe posty z road tripa po Stanach znajdziecie TUTAJ.
A, zacznę od praktycznej porady. Będę udzielać po jednej na post, aż kiedyś zbiorę je wszystkie w wielką księgę złotych rad dla cebulaka w podróży po USA.
Dzisiaj radzę: skąd brać internety na road tripie?
Za darmo: spod McDonalda, z Walmarta. Jak ma być gniazdko, to musicie iść do Starbucksa na kawę.
Albo, tak jak my: wypożyczyć nowe volvo, przeszukać schowek (zawsze przeszukuję schowki bo liczę na fajne fanty po poprzednich właścicielach), znaleźć kartę sim, uruchomić hotspota. Mobilny, szybki, bez limitów. Żyć nie umierać.
Internet już mamy, to teraz trzeba znaleźć źródło prądu do laptopa. Tak, wybraliśmy się do Stanów bez przejściówki, przecież kupi się.
Nie kupiło się. To, co zakładałam że będzie kosztować 2 dolary, kosztowało 20.
Więc, mamy do dyspozycji: nóż, deskę do krojenia, amerykańską wtyczkę z marketu budowlanego. Pomyślmy: co zrobiłby McGyver?
Pewnie to samo co Tomek: odciął polską wtyczkę od zasilacza i przypiął amerykańską (przecież to tylko trzeba połączyć kabelki). Musiałam wyjść z samochodu, żeby nie patrzeć na tę rzeź, ale działało jak ta lala!
Dzisiaj historia mrożąca krew w żyłach. Oglądaliście Czy boisz się ciemności?? To będzie straszniejsze.
W Stanach zwiedzanie jest tak banalnie proste, że postanowiłam nie zawracać sobie tym przesadnie głowy. Ot, w grudniu wynotowałam, co chcemy zobaczyć, naniosłam na mapę, mapę wyeksportowałam do telefonu. W 99 przypadkach na 100 – wystarczyło. W porównaniu z miastami natura jest tak cudownie nieskomplikowana: rzadko muszę sprawdzać godziny otwarcia, things to see, budget eats, museum and galleries itd.
Tylko nie w tym jednym przypadku – i mogło nas to kosztować 4 tysiące dolarów.
Więc jedziemy trasą Bryce Canyon National Park – Antelope Canyon i patrzymy, co by tu ciekawego w okolicy zobaczyć, żeby nie robić pustych przebiegów (maps.me -> attractions). Jest jakaś The Wave, 20 km stąd. Coś mi świta, to taka pofalowana skała z piaskowca? (-> google images) To ta, świetnie wygląda. Akurat mamy trochę czasu, jedziemy?
Jedziemy. Polna droga, żadnego oznaczenia, drogowskazu. Trochę dziwne, ale widocznie nie taka znowu wielka atrakcja, ta The Wave, skoro nie chciało im się nawet porządnej drogi zrobić.
Nawet trochę byłam zła, bo Stany rozpuszczają człowieka jak dziadowski bicz: normalnie wystarczy wysiąść z samochodu i zrobić 10 kroków, a tu? Szliśmy z parkingu ponad go-dzi-nę. Krajobraz też mógłby bardziej zapierać dech, wprawdzie przechodzi się przez jakiś kanion, ale dwa dni wcześniej byliśmy w Zionie, więc ten tutaj to jakiś żal. Warto w ogóle się męczyć?
Warto. Foch przeszedł mi w sekundę po tym, jak dotarliśmy na miejsce.
Odczekaliśmy, aż grupka ludzi skończy robić sobie selfie i sami przystąpiliśmy do szturmu.
Nawiązała się gadka, jak to w takich miejscach: a skąd, a dokąd, a jak długo. I wtedy ci ludzie pytają: a jak zdobyliście permit?
Bo oni wygrali 4 miesiące temu w losowaniu.
Permit?
No, permit. Na The Wave wpuszczają 20 osób dziennie, nie wiecie? 10 osób losuje wstęp przez internet, 10 stoi dzień wcześniej w kolejce na miejscu, w Kanab. I też biorą udział w losowaniu.
Kto nie ma permitu, ten powinien mieć na mandat. Szacunki wahają się od 1200 do 2000 dolarów, za osobę.
Nagle odechciało mi się zdjęć.
Jeśli przy Waszym samochodzie czeka ranger, to i tak nic już na to nie poradzicie, więc równie dobrze możemy wam zrobić wspólne zdjęcie.
Podobno niedaleko jest druga fala, The Second Wave, niegorsza niż pierwsza, ale nie w głowie nam było sie rozglądać. Głowa w dół i do samochodu, droga powrotna minęła nam szybciutko. Częściowo dlatego że prawie biegliśmy, a częściowo dlatego, że układałam w myślach mowę obronną i nie miałam czasu rozpraszać uwagi na takie rzeczy jak dźwięk grzechotnika w suchych krzakach. Uda nam się wybrnąć na tępaka? Ale nawet dziecko wie, że nieznajomość prawa nie zwalnia z jego przestrzegania.
Tylko że na naprawdę na parkingu nie było wielkiego napisu OBTAIN PERMIT OR DIE.
Na tablicach informacyjnych znaleźliśmy zwyczajowe ostrzeżenie przed nagłymi powodziami i wysokość opłaty za parking ($6) – co, polskim zwyczajem, zlekceważyliśmy – ale naprawdę pomysł, że ktoś miałby chcieć od nas 25 zł za stanie na piasku pośrodku pustyni wydawał się niedorzeczny. To tak jakby pobierać opłaty za postój w zatoczce na poboczu. Więc do mandatów za brak zezwolenia doszedłby mandat za parkowanie. Doszedł-by, czyli nie doszedł. Mieliśmy szczęście.
I tak jest mi głupio, bo te limity nie powstały nikomu na złość. Te limity powstały, bo piaskowiec jest bardzo miękką skałą i tacy ludzie jak my i ich buciory sprawiają, że eroduje szybciej niż normalnie. Głupio mi, bo na pewno są osoby, dla których The Wave to marzenie życia i być może nawet w tej chwili siedzą i próbują wyklikać sobie pozwolenie na wstęp i po raz 30. – nie udaje im się. A taka Ela z Tomkiem po prostu sobie tam wzięli i weszli. I jeszcze nie dostali za to kary.
Chyba że drugi akt dramatu dopiero się rozegra. Czy jest jakieś Wave Komando, które zajmuje się wyłapywaniem nielegalnych wycieczkowiczów? Czy ten post na blogu stanowi podstawę do wszczęcia postępowania, a nasze wspólne zdjęcie to najważniejszy dowód w sprawie? Czy mandat dostaniemy pocztą lotniczą? Rozumiem, że w razie otrzymania wezwania do zapłaty zakładam konto na Polak potrafi i robimy zrzutę?
Ogólnie nie znalazłam relacji podobnej do naszej, widocznie nikt nie jest taki głupi żeby ryzykować.
Więc taka to bajka z morałem. Ja też kolekcjonuję wspomnienia. The Wave jest przepiękna i, o ile nie dostanę Alzheimera, zabiorę jej widok ze sobą do grobu. Ale 10 tys zł (na głowę) za takie wspomnienie to jednak za drogo. Lepiej skoczyć ze spadochronem. 10 razy.
Następną atrakcję zwiedziliśmy w 100% legalnie.
Antelope Canyon
Są dwa Kaniony Antylopy: Lower i Upper. I wiecie, że do dziś nie umiem powiedzieć, który jest który? Dla nas rozróżnienie było na: droższy (ten bardziej słynny i zatłoczony) i tańszy. My byliśmy w Cheaper Antelope Canyon. Ale z tego co mówili nasi współwycieczkowicze, nie ma czego żałować. Widoki podobne, a komfort zwiedzania bez porównania większy.
Aha – no bo nie ma tak, że się wchodzi z kim się chce i kiedy się chce, to nie szalet publiczny. Rząd USA w nagrodę za wyrządzone krzywdy wspaniałomyślnie przyznał Indianom przywilej dorabiania się chociaż na przyrodzie. Więc za wstęp zapłaciliśmy po 28 dolarów/osoba.
Do kanionów organizowane są też specjalne oprowadzania z fotografem. Pełna profeska: z Iphonem wstęp wzbroniony, tylko lustrzanki. Na szczęście pełna klatka nie jest obowiązkowa, ale słyszałam że wprowadzą do 2019.
W Antelope Canyon każdy jest fotografem. Pierwsze, co kazał nam zrobić nasz przewodnik, to ustawić odpowiedni filtr w aparacie w telefonie. Myślę sobie – oho, będzie wesoło! I było. Było sypanie piaskiem, żeby uchwycić promyk słońca w chmurze pyłu, były obowiązkowe zdjęcia pamiątkowe przy skale-lwie, skale-piracie, skale-kobiecie – i nie ma że boli. Przez 10 lat bycia razem nie zrobiono nam tylu wspólnych zdjęć, ile w ciągu tego jednego popołudnia.
Brzmi jak coś nie dla nas, ale rodzina Chińczyków z Kanady była tak urocza, Kanion Antylopy tak piękny, a anegdotki wyciągnięte z rękawa przez przewodnika tak ciekawe (na przykład o nagłych powodziach (flash floods), którym potrzeba góra kilku minut żeby zatopić grupę wycieczkową: część znaleziono w pobliskim jeziorze, części nie znaleziono nigdy. True story.), że wydanego hajsu nam nie żal.
Patrząc z góry, można się nie domyślić, że ta szczelina w ziemi kryje kanion. Antylopy też się nie domyślały. Dlatego tam je zapędzali Indianie, hehe.
Lake Powell i Horseshoe Bend
Żadni z nas wodniacy, więc jeśli chodzi o samo jezioro, nic poza tamą (i kilkoma martwymi rybami, podejrzane) nie znaleźliśmy w okolicach Lake Powell dla siebie. Ale nie powiedziałabym że to mało, zwłaszcza że po tamie (Glen Canyon Dam) organizowane są oprowadzania. Normalnie zawsze dążę do tego, żeby i zjeść ciasto i mieć ciastko, ale tego dnia musieliśmy wybrać: tama albo kanion (Antylopy, patrz wyżej).
Zresztą, nawet tama wymięka przy Horseshoe Bend.
Horseshoe Bend to pokazowo zrobiony meander. Po krótkim spacerku z parkingu docieracie do widoku tak imponującego, że obiektyw 24 mm nie daje rady całego zmieścić (ale podpięty pod małą klatkę, więc efektywnie mówimy o 35 mm).
I wiecie co jest najlepsze? Wszystko o czym dziś tu przeczytaliście, dzieli półtorej godziny jazdy samochodem, obskoczycie w jeden dzień i jeszcze zdążycie zjeść hamburgera na obiad. Witajcie w Stanach Zjednoczonych.
Monument Valley
Normalnie ludzie na hasło Monument Valley wymieniają przynajmniej 3 westerny, które tam kręcono. Tomek tradycyjnie, nie ma żadnych skojarzeń – a ja?
Najbardziej zbliżone do westernu co widziałam, to Nienawistna Ósemka Tarantino, za to z trash metalem jestem za pan brat (dosłownie) – mój brat. Więc kiedy myślę Monument Valley, widzę… okładkę pierwszej płyty (kasety) zespołu metalowego, w którym grał. Potem cały dzień szukałam Starbucksa, żeby mu wysłać zdjęcia.
Cierpiący na nadmiar hajsu mogą spać w hotelu The View, za jedyny milion monet. Nasz hotel nazywał się The Volvo XC60 i może nie mieliśmy prysznica, ani nawet bieżącej wody, ale widok był ten sam: całkiem przypadkiem spaliśmy w aucie pod jednym z lepszych punktów widokowych na świecie, więc jak tylko się ocknęłam przed świtem i zobaczyłam co tu się dzieje, to chyba nawet nie założyłam spodni. Zdjęcia wyszłam robić w piżamie.
W zasadzie jeśli nie jesteś indianinem z plemienia Navajo, to za opłatą 20 dolarów zobaczysz malutki wycinek rezerwatu: 17-milową Scenic Drive i 3-milowy szlak pieszy – zakładając, że będzie Ci się chciało na niego iść (nam się chciało i polecamy) – więc niby niewiele, do południa byliśmy wyrobieni.
Ale nie ilość się liczy, lecz jakość.
Wyobraźcie sobie pustynny płaskowyż z którego wystają skalne wieże. Rozmieszczone tak idealnie losowo, że aż dziwne że nikt nie wmieszał w to kosmitów, przecież kręgi w zbożu to przy tym popierdółka.
Może i to nie dolina (w sensie geologicznym) ale pomników – jak najbardziej. Tylko że taki Jezus w Rio ma 38 metrów, a niektóre buttes w Monument Valley – 300.
Może mam ubogi słownik, ale nic lepszego niż niesamowite nie przychodzi mi do głowy.
A teraz pora na mindfuck: wyobraźcie sobie, że to całe było wypełnione piaskowcem. Który rozpadał się na części i wietrzał. Wytrwali tylko najsilniejsi, bo byli ulepieni z innej gliny (serio, ostańce pokryte są odporniejszą na erozję skałą triasową). I to z nimi dzisiaj ludzie robią sobie selfie.
Do Monument Valley mam szczególny sentyment, bo kto wie czy to nie tam, na szutrowej drodze, kiedy dostałam do ręki kierownicę, nie wykiełkowała myśl o zrobieniu prawa jazdy. Ale jakby to, to wszystkiego się wyprę, a filmiki z telefonu skasuję.
Co jeszcze jest niesamowite? Że ktoś może pracować w urzędzie przekładając papiery (o, to ja), a ktoś może siedzieć cały dzień na koniu pozując do zdjęć jako duch Johna Wayne’a.
A w następnym odcinku ze Stanów wejdziemy na jeszcze wyższy poziom widokowości.