niesmigielska.com | blog, fotografia, podróże, suchary

Słabe żarty, mocne zdjęcia. Blog fotograficzny z podróżniczym zacięciem.

LOS ANGELES: La la land 90210
USA

LOS ANGELES: La la land 90210

Pozostałe posty z road tripa po Stanach znajdziecie TUTAJ.

Uwielbiam przysłowia. Wiecie dlaczego? Bo przysłowia są mądrością narodu.
Znacie to o nasiąkaniu skorupki?
Nam, urodzonym w 1989 roku, skorupka nasiąkła nie tyle Bolkiem i Lolkiem (do dzisiaj nie lubię), a kreskówkami z Cartoon Network. Zamiast Pamiętnika nastolatki wolałam z siostrą oglądać Beverly Hills. Marzyłam o własnej szafce w szkole, ozdobionej naklejkami. Ja się nie doczekałam, ale Wasze dzieci – już tak.
Więc jeśli ostatnio podniecałam się robieniem rzeczy jak z amerykańskich filmów – a chodziło tylko o upranie brudnych ciuchów w pralni i mecz baseballa juniorów – to wyobrażacie sobie, co się będzie działo dzisiaj? Venice Beach, Beverly Hills, Mullholland Drive, Hollywood. W skrócie: Los Angeles. Te wszystkie miejsca naprawdę istnieją i my sobie po nich chodziliśmy – jak u siebie. Ładne, czy nie – nie o to chodzi. Ważne, że widzieliśmy je kiedyś w telewizji.
PS: jeśli nie podobał Wam się La la land, możecie od razu wyjść.

Ale najpierw słowo o śniadaniach. Nie należy niczego zaczynać bez śniadania. Amerykańskiego śniadania.

UNLIMITED PANCAKES STACK

Doskonale zdajemy sobie sprawę, jak wielką górą glutenu, cukrów prostych i tłuszczy trans są tzw. amerykańskie śniadania. Nie żeby nas to powstrzymywało. Szkoda, że ewolucja nie działa trochę szybciej, niezdrowe rzeczy nie powinny tak dobrze smakować.
Ja, która u mamy grymaszę jak usmaży kotleta w panierce (bo nigdy nie może zrobić czegoś bez_tłuszczu), w Stanach topiłam smażony bekon w syropie klonowym (bezcukrowym!).
Na początku pozwalaliśmy sobie raz na kilka dni, z pewną taką nieśmiałością. Tyle pieniędzy i tyle kalorii… Ale za półmetkiem, jak już się okazało, że nie tylko nie zbiedniejemy, ale nawet przywieziemy trochę floty z powrotem – zaczęliśmy jeść coraz częściej i częściej.
Nie dało się wyhamować tej maszyny. Jak w Speed, tylko ze mną zamiast Sandry Bullock i Tomaszem zamiast Keanu. Nawiasem mówiąc, Speed też kręcili w LA.
Mieliśmy podkładkę: wszystko odbywało się w ramach testowania śniadań dla czytelników bloga. Bardziej obowiązek niż przyjemność. Fundujemy sobie miażdżycę, żebyście Wy nie musieli. I tak dalej.

Chciałabym, żeby zdjęcia były ładniejsze, ale głupio mi było prosić o miejsce przy oknie, bo robię zdjęcia do paraprzeglądu amerykańskich śniadań na małym blogu pisanym gdzieś z Rosji.

Udział wzięli:

Denny’s – klasyk, serwuje śniadania 24/7. Dostępność nie do pobicia, co kilka zjazdów z autostrady – nawet jak nie jesteś głodny, to wiesz: w razie czego, gdybyś nagle potrzebował, Denny’s czeka.
Siłą rzeczy testowany najwytrwalej, można powiedzieć – w pocie czoła.
Plusy: dostępność, ceny (do 10$ za pełny zestaw) i oferta value slams: czyli trochę mniejsze zestawy za 2$, 4$, 6$.
Minusy: to nie McDonald’s, w każdym lokalu smakowało inaczej. Raz było najlepsze na świecie, raz trochę słabsze – ale nigdy nie narzekaliśmy. Nasz numer jeden.
Black Bear Diner – mniejsza sieciówka. Ceny wyższe (zapłaciliśmy 24$ z napiwkiem za dwie osoby) niż w Denny’s, ale jakość i wystrój – też. Podobało mi się zróżnicowane menu: i tosty francuskie, i muffiny i owsianka, i musli – wszystko się dało jakoś racjonalnie skomponować w zestaw z jajkiem, bekonem i syropem klonowym.
Same plusy? Niestety, Black Bear jest dostępny tylko na zachodzie Stanów. No i ceny przy zarobkach w PLNach zrobiły różnicę.
Fast food: spróbowaliśmy śniadania w Burger Kingu. Ok, więc może i było taniej, ale to już koniec listy zalet. Ani to nie było smaczne, ani nie wyglądało. Jednak amerykańskie śniadanie to powinno być doświadczenie totalne, z dolewką kawy i syropem klonowym, a nie plastikowe jedzenia na plastikowych tackach.
Noname diner, czyli typowy Mike’s, koniecznie ze skajowymi siedzeniami. Poza konkurencją, ze względu na małą powtarzalność. Tu z kolei wygrały: wielkość porcji (dla mnie ważny argument) i atmosfera. Może daliśmy sobie wmówić, ale w takim miejscu naprawdę siedzi się przyjemnie. Był klimacik. Jak z filmów, oczywiście.
Minusy: odniosłam wrażenie, że noname diner to gatunek na wyginięciu, wcale nie tak łatwo go znaleźć.

I na koniec bonus. Sprawa: Unlimited pancakes stack vs Tomasz Adamski.
Taką opcję możecie wziąć w Denny’s za całe 4 dolki. Czy się opłaca, to już zależy od Was.
Na przykład taki Tomasz. Zdecydowanie nie je jak ptaszek. Za kołnierz dużych szejków czekoladowych też nie wylewa. Ile zje pancake’ów? Szabanaście? Pierdziesiąt? WIĘCEJ?

Zjadł 5.
I to z moją (niemałą) pomocą.

Tomaszu. Swoim zachowaniem przyniosłeś wstyd całej rodzinie.
Kto normalny, wiedząc że na drugie śniadanie będzie jadł amerykańskie śniadanie, zjada od rana prawie litr lodów? Jeszcze, żeby to był sorbet – ale nie! Reese’s peanut butter cups, 1,4l (na spółę…).

Trzeba przyznać, że obsługa zna się na psychologii. Nie spieszą się z realizacją zamówienia. Na start dostajesz dwa pankejki, ale potem długo czekasz na trzeciego. Jeszcze dłużej na czwartego. Oni to widzą. Oni wiedzą, że mózg potrzebuje czasu, żeby się najeść. Cóż, mózg Tomasza potrzebował mniej czasu niż inne mózgi.


JAK NIE ZWIEDZAĆ LOS ANGELES?

a) w jeden dzień.
b) niemożliwe; podobno nie ma czegoś takiego jak Los Angeles. Jest Venice, Santa Monica, Hollywood. Tak jak w Poznaniu są Jeżyce, Łazarz, Piątkowo (pozdro z Grunwaldu). Zapytani na Monciaku nie odpowiecie, że jesteście z Jeżyc. A podobno ludzie z Los Angeles nie odpowiedzą, że są z Los Angeles.
(Trochę więcej o różnicach między północną a południową Californią na przykładzie LA i SFO znajdziecie u Uli.)

Mam gorzkie poczucie, że ze wszystkich odwiedzonych w USA miast, powinniśmy wrócić akurat do Los Angeles.
Nie dlatego, żeby nas jakoś specjalnie porwało. Na przykład po centrum chodziliśmy półtorej godziny, a nie mogę sobie przypomnieć, jak wygląda. W Hollywood nawet jako pieszy stoisz w korkach, a w Koreatown jest więcej Meksykanów niż Koreańczyków. Ale jestem bardzo daleka od powszechnie spotykanego stwierdzenia, że w LA to nic nie ma. Pardon, jest smog i korki. Myślę, że to ludzie z San Francisco rozsiewają takie plotki.
Jeśli nie znalazłam zbyt wielu rzeczy w LA, to dla mnie oczywiste, że za słabo szukałam. Przecież to jest statystycznie niemożliwe, żeby w czteromilionowym mieście nie było niczego.
A że nie poszliśmy pod Walt Disney Concert Hall albo do muzeum sztuki współczesnej the Broad, to jest nasza wina. Już nie mówię o studio Warner Bros czy Disneylandzie. Przyznaję się wysoki sądzie, ale na przygotowanie planu zwiedzania miałam niecałe dwa dni!

Daliśmy sobie wmówić, że rzeczy zobaczone w telewizji są lepsze.
I chociaż wiesz, że Beverly Hills był tylko kolejnym serialem o amerykańskich nastolatkach, a sama okolica nie wyróżnia się absolutnie niczym wyjątkowym, to i tak coś łechce Cię od środka, jak widzisz tę nazwę. Albo jak parkujesz na Mulholland Drive, obok małolaty palą zioło, a przed Tobą świeci panorama Los Angeles. Albo jak jedziesz wzdłuż Sunset Boulevard – o zachodzie słońca. Albo jak szykując się do spania na parkingu pod Walmartem, orientujesz się, że te dziwne światła to nie UFO, tylko kolejka samolotów podchodzących do lądowania na LAX.

Jedną przyjemnością jest zobaczenie na żywo miejsc znanych z filmów; a inną – obejrzenie filmu nakręconego w miejscu gdzie byliśmy. Te porozumiewawcze spojrzenia, zawsze jak pojawia się znana lokacja.
Na przykład: my wiemy, że Ryan Gosling w La La land nie mógłby dojść pieszo na molo w Venice Beach, żeby zaśpiewać City of Stars, bo miałby do przejścia kilkanaście mil!

Rano: Venice Beach

Przyznaję, dziwna pora na zwiedzanie jądra wszechświata. Też bym wolała spacerować po najbardziej znanej plaży w blasku zachodzącego słońca, ale mając do dyspozycji jeden dzień, i do wyboru: zachód w Hollywood, a zachód w Venice Beach, wybrałam pierwsze. Nie żałuję. Chyba.

Co tam nakręcili, pytacie? Czego tam nie nakręcili!
Tam nawet robili zdjęcia do GTA, ulubionego filmu Tomka.
Ostatnio po molo w Venice Beach spacerował Ryan Gosling w takim filmie, który najpierw wygrał Oscara, a potem się okazało, że jednak nie. Poza tym dają w VB: murale, hipsterkę, skate park, trochę bezdomnych, siłownię na której pompował Schwarzenegger, surferów i molo z foką w komplecie. Same historyczne miejsca.
Żałowałam, że nie możemy zostać dłużej.










A dlaczego w ogóle Venice?
Dlatego:

Zawsze jak myślę, że tym razem uda mi się obalić stereotyp – w USA tylko się potwierdzał. Przypadkiem (jak to brzmi w ogóle) w Venice Beach trafiliśmy na mszę gospel.
Zgadliście – było dokładnie, jak w filmach: chór śpiewał, łzy się lały (między widownią chodził pan z chusteczkami i było nam głupio, że jako jedyni się nie popłakaliśmy), był hipnotyzujący pastor i udział publiczności. Pierwszy raz w życiu słuchałam, o czym jest kazanie! Trochę nieswojo siedzieć na widowni jako jedyni białasi podczas, gdy pastor porównuje Jezusa i apostołów do Czarnych Panter, ale chcę powiedzieć, że witano i żegnano nas bardzo miło. Słuchajcie, wierząca nie jestem, ale może bym była, gdybym na takie msze chodziła jako dziecko.
Tylko wyjść było nam bardzo trudno. Nie śmialiśmy się ruszyć z fotela, a czas, przeznaczony na inne rzeczy, uciekał. Zebranie się w sobie, żeby się zebrać do wyjścia zajęło nam z 20 minut, tak bardzo charyzmatyczny był pastor. Po prostu nie wiedzieliśmy: jeśli wstaniemy i wyjdziemy, to czy naprawdę nie dosięgnie nas gniew boży.

Przedpołudnie: Anennberg Space for Photography.

Nie zdążylibyśmy do Getty Center, więc na wystawę fotografii wybraliśmy się do Annenberg Space for Photography (darmowy parking i drapacze chmur gratis). Jak to bywa w takich miejscach – jakość zwiedzania zależy od wystawy czasowej. Nam akurat Life: a journey through time nie podpasowała, ale nie uważamy, żeby ten czas był zmarnowany.

Południe: Koreatown, J-Town

Nie umiem racjonalnie wyjaśnić, czemu tak lubię dzielnice zamieszkane przez mniejszości narodowe. To chyba przez te supermarkety z lokalnymi produktami.
Teraz pytanie: czy skoro zajmujemy się głównie kupowaniem słodyczy z zieloną herbatą (aczkolwiek, w Koreatown AD 2016 łatwiej kupić tacos niż kimchi na ulicy), to czy jest się czym chwalić? Ciekawe co Wy byście robili, gdybyście mieli do dyspozycji godzinę tu i dwie godziny tam.
Nie róbcie tak jak my. Nie zwiedzajcie po łebkach. Nic przyjemnego tak doczytywać po fakcie, czego się nie widziało (chociaż mogło).

Przy okazji spóźnionego czytania o Little Tokio (to jedno z trzech, oficjalnych Japantowns w USA – cokolwiek to znaczy, mają pieczątkę od cesarza?), dowiedziałam się na przykład o akcji masowego internowania Japończykow w USA po Pearl Harbor . Wystarczyło mieć 1/16 krwi japońskiego (koreańskiej, tajwańskiej) żeby patrzyli na ciebie jak na piątą kolumnę i wysiedlili w głąb lądu. Na przykład do obozu koncentracyjnego. Taka ciekawostka. Niemcem czy Włochem w tym czasie też nie było dobrze być.

Jesteśmy mistrzami taniego parkowania – zatrzymamy się za darmo nawet w centrum Los Angeles.
Zdradzę Wam sekret, jak to zrobić. Tylko proszę o dyskrecję.

Psst.
To było proste: w niedzielę parkingi były bezpłatne, a Downtown – całkowicie wyludnione.

5 złotych!







Popołudnie: Hollywood Walk of Fame

Jeśli Wam się wydaje, że chodnik wyłożony płytami z nazwiskami gwiazd jest interesujący – zastanówcie się jeszcze raz.
O Boże, jak ci ludzie się wloką.
Co chwila ktoś staje, bo jest napisane Johnny Depp albo Myszka Miki.
Tych gwiazd jest 2600, każdej nie sprawdzisz.
Na każdym rogu naganiacz do sklepu z badziewiem. Jeszcze raz usłyszę, buy one get one free, to się zrzygam.
Mniej imponujący niż myślałem. – Tomasz Adamski
Ale wiecie – być i nie pójść? Co ja powiem swoim dzieciom?

Brzmi jak miejsce z najgorszego koszmaru – a nie było; nie do końca. Bo tyle sobowtórów gwiazd i ludzi robiących sobie z nimi zdjęcia naraz jeszcze nie widziałam. Jako osoba przyklejona do aparatu, miałam tam raj, chociaż psychicznie za długo nie dało się wytrzymać.











Zachód słońca: Griffith Observatory

Jak zachód słońca w Los Angeles, to tylko pod Griffith Observatory. Kropka.

Ale jestem na tyle uprzejma, że mogę objaśnić, dlaczego:

Bo można za darmo popatrzeć przez teleskop (uwaga, kolejki).
Bo widok na miasto, ocean i na Hollywood Hills jest cudowny (uwaga, selfie sticki).
Bo jedzie się krętą drogą, między wzgórzami, a parking jest za darmo. (uwaga, szybko się zapełnia).
Bo są pokazy w planetarium (uwaga, trzeba zająć kolejkę; nie załapaliśmy się).
Bo mają Wahadło Focaulta (ja nie rozumiem jak to to działa, ale może Wy tak).
Bo do toalety w budynku nie ma takich kolejek jak na dworzu.
Bo tam Ryan Gosling pocałował Emmę Stone po raz pierwszy. I znów ten film, ale co ja poradzę, że mi się podobał? Odczepcie się od La la land!

PS: widzicie smog? Wtedy jeszcze myśleliśmy, że smog w naturalnym środowisku występuje tylko w Chinach i w Los Angeles.
Co jak co, ale do jednej rzeczy się przydaje – do robienia mgiełki na zdjęciach z zachodzącym słońcem.

Podsumowując: jak nie zwiedzać Los Angeles?

– po łebkach.
Nic tu nie ma? Twój stary nic tu nie ma.

griffith observatory los angeles
griffith observatory los angeles
griffith observatory los angeles
griffith observatory los angeles
hollywood hills
hollywood hills
hollywood hills
hollywood hills
hollywood hills
hollywood hills
napis hollywood
napis hollywood
napis hollywood
napis hollywood
hollywood los angeles
hollywood los angeles
hollywood los angeles

Written by Nieśmigielska - 01/03/2017
  • Dobra. Nie wiem czy tylko ja tak mam, ale serio – przy Twoich postach mam karteluszkę, na której notuję sobie słowa klucze, do których chcę się odnieść, żeby czegoś nie zapomnieć ;) I tak, teraz mam – kubki, foka, surfing, banksy, iron man. Jakbym nie bała się, że mój starczy mózg zdąży zapomnieć o co mi chodziło, to zostawiłabym ten komentarz tak jak jest, żebyś mogła go sobie zinterpretować w formie rebusu, bądź analizy wiersza „co autor miał na myśli” ;)

    No ale dobra, nie ufam sobie na tyle – więc rozwijam myśl: „kubek” – w ramach marzeń związanych z USA (obok route 66, wizyty w pralni, obejrzenia meczu baseballu, przypomniało mi się jeszcze jedno chyba najstarsze – iść na domówkę, pić % z czerwonego lub niebieskiego plastikowego kubka, grać w beer ponga i skoczyć w ubraniach do basenu (najlepiej z dachu) :D

    „Foka” – łooo jejjjjjuuu, jakie to zdjęcie jest niesamowite – wygląda niezwykle surrealistycznie! (studiowało się historię sztuki, to można szastać takimi określeniami :D)

    „Surfing” – jedno z kolejnych wielkich marzeń, ale raczej nieosiągalnych w kwestii spełnienia, bom ślepa jak kret, a nie wyobrażam sobie walczenia z falami na ślepo (albo w goglach…- już wystarczy, że nurkuję w soczewkach, ale tu po prostu ufam swojej masce, no i pod wodą żadna fala mi jej nie zerwie, a w przypadku ‚ujeżdżania fal’ to już co innego ;))

    „Banksy” – mam teraz ciężką rozkminę, czy to małe graffiti to Banksy, czy to nie Banksy… Trochę mi to wjeżdża na ambicje, bo google uparcie nie chcą współpracować w kwestii hasła „Banksy Venice Beach” -_-

    „Iron Man” – kolejne rewelacyjne zdjęcie! Normalnie „Stworzenie Adama” – wersja współczesna!

    • Jak organizowałam osiemnastkę, to wszędzie szukałam w sklepach czerwonych kubków! Mało tego – moja przyjaciółka była miesiąc wcześniej w Chicago i nigdzie w sklepach też nie znalazła!

    • ostatnio zuza pisała że robiła sobie notatki do komentarzy ;) ja też tak czasem robię zresztą.

      kubek – a ja z kolei jak przez mgłę kojarzę o jakich kubkach mówisz. bardziej z imprez z seriali kojarzą mi się kegi i baseny właśnie i picie piwa przez lejek ;) ale wiem co było moim największym pragnieniem, olać szafki w szkołach: swój pokój na pierwszym piętrze, gdzie mialabym taki parapet z poduchami do siedzenia i np. pisania pamiętniczka!

      foka – studiowałaś historię sztuki? ale jazda!

      surfing – w sumie nigdy się nie pojawił post z limy, a tomasz miał podobne marzenie i poszedl tam na krótki kurs. muszę to kiedyś gdzieś opisać. ja za to ani bym nie chciała, ani nawet sobie siebie nie wyobrażam. bardzo niepewnie czuję się w wodzie.

      banksy – raczej banksy-like, inaczej byłby ten szablonik za pleksi ;)

      iron man – dzięki! brakuje mi tylko ostrości, ale musiałam zareagować błyskawicznie.

  • Bartłomiej

    Fotografie zgrabne, tekst płynny, poczucie humoru dobre. Wycieczka za Ryanem – bezcenna. Podpisze petycje: odczepcie się od La La Land.

    • dzięki; a najlepsze, że my tam byliśmy rok temu, a na la la land w zeszłym tygodniu!

  • Jest taka książka o podróży po wschodnim wybrzeżu USA i tam za cel mają odwiedzenie miejsc związanych z popkulturą – i najczęściej wychodzi na to, że są rozczarowani i że w telewizji czy naszej wyobraźni, jeśli o tym czytamy, wszystko wygląda lepiej.

    Najbardziej podobają mi się zdjęcia ze smogiem, foka i ten cień pary przy obserwatorium – może to Emma i Ryan?!

  • Zu

    Robienie tego, co w amerykańskich filmach <3
    Też tak mieliśmy, szczególnie na Florydzie.
    I pankejki też. W IHOPie zamówiłam na śniadanie taki pokaźny stosik, do tego nazywały się Red Velvet, były z syropem klonowym i bitą śmietaną. Były doskonale amerykańskie, miałam wyrzuty sumienia, że nie byłam w stanie zjeść do końca.
    A tak jak ty z LA mam z Miami. Wprawdzie Miami Beach można uznać za zaliczone, ale nadal mnie dręczy, że nie byłam wystarczająco długo w Wynwood czy Little Havana. No i z NYC, ale to już nieco inna bajka.
    I odnajdowanie w filmach znanych miejsc <3
    A zdjęcie numer przedostatni jest ulubione!

    • IHOP! zapomniałam! byliśmy i nie wiem czy któreś ze zdjęć nie jest stamtąd. tak to jest jak się nie robi notatek, jutro dopiszę do posta.
      w ogóle ani logo ani kolory się nie kojarzyły z jedzeniem i w końcu z czystej ciekawości sprawdziłam kiedyś co znaczy ten skrót – a tam, niespodzianka ;) fakt, pancakes były pyszne. szkoda że nie pamiętam jakie jadłam.

      • Ula

        IHOP kojarzy mi się tylko z jedną wizytą. Na
        początku mojego bycia au pair chciałam pójść właśnie do jakiejś
        śniadaniowej sieciówy na śniadanie i zjeść wielką porcję pancakes.
        Przekładane były kremowym serkiem i malinowym sosem, ale porcja była tak
        okrutnie duża, że nigdy nie najadłam się bardziej. Wieczorem byłam
        jeszcze na maksa pełna, a kalorii zjadłam chyba za trzy dni ;)
        Dzięki za linka, tak się składa, że i u mnie będzie dzisiaj link do Ciebie! :))

  • Ach, czekałam na post z Los Angeles. Chcę tam pojechać bardzo. Wiem, że podobno przereklamowane, ale i tak, Venice, Hollywood, Malibu, no marzenie takie mam po prostu :D A zdjęcia miód malina <3
    Ej, a jak robiłaś zdjęcia tym sobowtórom, to nie kazali Ci za to płacić? Nie kryłaś się z aparatem?

    • tam jest taki tłum i chaos i hałas, że nikt nie zwracał na mnie uwagi ;) a zastanawiałam się nad tym, czy właściwie hajs by się nie należał. ale z drugiej strony halo, oni stoją na ulicy, nie prywatnym podwórku.

      • Kiedyś w Barcelonie jak robiłam zdjęcie takiemu typkowi co „lewitował” nad ziemią to mi ręką pokazywał, że mam podejść do niego, ale bałam się konfrontacji, bo nie wyglądał zbyt przyjaźnie. Ale właśnie często jest tak, że oni nawet za to, że im robisz zdjęcie to chcą kasę, bo po to się właśnie przebierają. No, ale skoro tak jak mówisz, jest tam dużo ludzi, to racja, nie ma się czym przejmować.

  • Marta Klara Wojciechowska

    Piątkowo macha łapką! Zatańczyliście w obserwatorium Griffith na nieboskłonie jak Em i Ryan ???? pewnie nie, bo jeszcze nie wiedzieliście, że się da co? śniadania wyglądają na większe niz w Drukarni!

    • śniadania są większe niż w drukarni, tak gdzieś półtora raza, na oko. w ogole któregoś dnia się nadzialiśmy na podwyżkę – śniadanie angielskie po 12 zł r.i.p.!
      dokładnie, jeszcze nie wiedzieliśmy, że się da. ale żałuję, że nie byliśmy na pokazie w planetarium, ale trzeba by się było ustawić na godzinę w kolejce, zamiast robić zdjęcia = nie wchodziło w grę.

      • Marta Klara Wojciechowska

        Druk w ogóle zmieniła menu trochę, ale nadal: w cenie jest kawa, więc dla mnie najtańsze na mieście. Ostatnio śniadaniowe ochy i achy Jaglaną (#fit #healthy#polishgirl) i Bo.!
        do planetarium mogłabyś sobie skoczyć jako zwykła turystka, tutaj się prowadzi bloga i trzaska zdjęcia!!!1 czekam na relację z SF !
        PS ten Pń to dziś przesadził, mam nadzieję, że nie trzeba było od 7 z parawanem wysyłać Andrzeja nad Wartę i znajdzie się miejsce dla moich znajomych i naszych rowerów

  • La la land jest boski, popłakałam się na tym filmie (nie żeby to było jakoś wybitnie trudne w moim przypadku, ale jednak…), a na oskarach za nikogo tak nie trzymałam kciuków jak za piękną Emmę! I do LA pojadę, nawet tylko po to by pospacerować molo, nucąc city of stars!
    Ej znam to uczucie! Po powrocie z nyc oglądałam Stażystę i serce mi miękło za każdym razem, gdy wrzucali kadr z brooklyn bridge! Obecnie w wolnej chwili nadrabiam beverly hills i wkręcam się w atmosferę starego, dobrego LA z lat 90tych. Będzie czego wypatrywać w LA!

    • mieliśmy kiedyś drugie podejście do beverly hills, ale za dużo nie wytrzymałam ;) niemniej, super że tam pojedziesz i możesz uczyć się na moich błędach ;) kiedy wylot do usa?

  • dopiero teraz, przeżywszy z Tobą i Pauliną Karkonosze widzę dokładnie jak wyglądały te śniadania.
    Tomasz wstyd nad wstydy, szczególnie że był z Tobą, teraz to widzę. :D

    z tym zwiedzaniem miejsc, które się zna z filmów, to musiało być fajne uczucie i też bym chciała. <3 miałaś pewnie co chwilę odczucia, że mimo że nowe miejsce, to je w sumie znasz, co? :)

    • no dziekuję, bo już myślałam że nikt tomaszowi nie zwróci uwagi na jego zachowanie skandaliczne!

      właściwie to nie, u mnie to działa w druga stronę – po powrocie, jak widze miejsce w filmie. dlatego że ja nie mam wyobraźni przestrzennej i nie bardzo umiem sobie ‚wyobrazić’ jakieś miejsce. a jeśli już, to okazuje się, że wygląda ‚zupelnie inaczej niż myślałam’.

  • „czyżby w LA mieli smog?!” – pomyślałam, bo przyznaję, że najpierw oglądam a potem czytam – i potem doczytuję „widzicie smog” – a więc proszę oto moja odpowiedź: WIDZĘ, aż za wyraźnie, aż mnie zadrapało w gardle

    z tymi pięcioma pankejkami Tomasza to prawdziwa hańba
    resztę bardzo łatwo mogę sobie wyobrazić
    jakby co – na mnie w takich sytuacjach możesz liczyć, choć wiem że z frytkami dałam ciała, to dobrych naleśników nie odmówię nigdy, nawet jakby miały mi wychodzić uszami

    nie wiem czemu z całych Stanów LA jakoś najmniej mnie pociąga – choć po relacji czuję że może niesłusznie, a to Venice superowo się prezentuje, mimo że akurat ta ichniejsza tytułowa „Wenecja” wygląda najmniej pasjonująco ze wszystkiego dookoła (FOKA LOVE największe zdecydowanie, jeszcze jak pięknie popatrzyła w obiektyw, pewnie liczyła, że jej jakąś smakowitą rybkę rzucisz, a nie fotę zrobisz, ale w sumie to foka amerykańska, hollywoodzka niemal, więc może jednak urodzona do występowania przed obiektywem…)

    • ta foka była niesamowita, chociaż nie zdziwiłabym się gdyby było coś takiego jak ‚LA SEAL’ i że ona jest takim stałym bywalcem venice beach, ma imię, wszyscy ją znają itp ;) a czekala na rybkę, bo tam wędkarze łowili.

      no my wtedy pierwszy raz w życiu _zobaczyliśmy_ smog, a już wcześniej przed wjazdem do LA widzieliśmy, że powietrze jest jakies dziwne. tzn. wiedzieliśmy, że mamy przed sobą kotlinę i góry, ale nie widzieliśmy ich.

  • „PS: jeśli nie podobał Wam się La la land, możecie od razu wyjść”
    OK.
    (ale o śniadaniach zdążyłam poczytać!)

  • Amerykańskie naleśniki o 3 nad ranem i na śniadanie to tez mój częsty grzech odczas pobytu w Stanach. No, ale nie da się przejść obojętnie obok takiego ihop (gdzie nawet nie mają naturalnego syropu klonowego a ja i tak się zajadałam, że aż mi się uszy trzęsły ;))
    La la landu nie ogłądałam, ale LA mi sie podobało cokolwiek ktokolwiek o nim mówi.
    Zachód słońca i wieczór w Griffith Observatory najlepiej, a polecam też wybrać się pod sam znak Hollywood, idzie się tymi wzgórzami i idzie, ale widoki super i bardzo pusto jak na kilkumilionową metropolię. Santa Monica też jest wporzo i koniec drogi 66. Tak śmiesznie się ogląda wszystko na żywo co się już zna z amerykańskich filmów :)

  • Matko

    W LA sa dwie drużyny NBA.

  • wiktoria

    Jak zwykle komentuje po miesiącu, bo zazwyczaj posty czytam od razu na telefonie, a zdjęcia chcę zobaczyć na komputerze, tylko jakoś nie znajduję czasu. No to znalazłam, jak już wszyscy zapomnieli, że w LA byliście!
    Nie powiem, że tam nic nie ma – ale się nie zachwycałam. Też pojechałam sprawdzić zgodność z filmami (Californication!). Jak spacerowaliśmy po Beverly Hills to widzieliśmy bus z wycieczką „60 domów celebrytów w 60 minut” i on rzeczywiście zatrzymywał się co kawałek, przez okna wychylały się ręce z telefonami, jechali przed następny dom (zazwyczaj ogrodzony i tak wysokim płotem, co to za atrakcja?!).
    Zrobiłam zdjęcie przed Cheescake Factory. Nie spotkałam nikogo znanego.
    Zachwycałam się Venice; jak powiedziałam mojemu Frankowi, że chcę tam iść, bo Wenecja, to nie uwierzył, że to rzeczywiście od kanałów się wzięło.
    Spaliśmy w airbnb na tyłach Chinese Theatre, a przez pierwsze dwa dni zastanawialiśmy się, gdzie on jest :D No i to była naprawdę fajna miejscówka, mieszkanie nora, a zaraz przy Hollywood Blvd, pokazywało te różnice co widać vs czego nie widać.
    Nie opłacało nam się na kilka dni brać auta, więc do Griffith Observatory szliśmy pieszo – zachód zastał nas w połowie drogi :( Oceanu nie widzieliśmy, ale rozświetlone miasto już tak. Zresztą z tego samego powodu nie zdecydowaliśmy się na spanie w Malibu, choć mieliśmy możliwość darmowego noclegu – tylko jak tam dojechać autobusem? Teraz żałuję. W Santa Monica domy stoją wprost na plaży, mieliśmy chociaż namiastkę.
    Fajny punkt widokowy jest w City Hall, za darmo. I na nas wrażenie zrobił dworzec Union Station, piękne stare wnętrza.
    Się rozpisałam.

    • własnie my też nie spotkaliśmy nikogo znanego! brakuje mi do kompletu tego doświadczenia ;)
      no my spaliśmy bardzo niedaleko Was, można powiedzieć, upraszczając, że po drugiej stornie ulicy – pod CVSem.
      szkoda z tym autem, bo jednak w stanach to trochę inaczej nie miec auta niz w europie, trudniej. ale też bardziej taki samochód rozleniwia.

      o city hall i union station zdążyłam przeczytać, nie zdążyłam tam pójść. no mówię, ja tam do LA chętnie wrocę!