LON-BUD
lon-bud to jak nazwa firmy budowlanej założonej świeżo po transformacji. my sobie na rocznicę zmontowaliśmy takiego właśnie wyjazdowego składaka: w sobotę po śniadaniu wychodzimy na samolot do londynu, we wtorek lądujemy w budapeszcie, a na weekend zlatujemy do warszawy. w zdjęcia można klikać i otworzą się większe – naprawdę! (czasem warto)
dzisiaj londyn, budapeszt się nie zmieścił. dodam jeszcze, że cichym bohaterem relacji jest tomasz i jego czapka, w której wyglądał jak taki miś, co lubi dzieci.
czyli tak:
spacer po southbank i wejście na oxo zawsze spoxo spoko. tylko zimno, bo na tarasie widokowym wieje (chyba, że się ma taką czapkę jak tomek, to wtedy można stać)
nasza dzielnia na czas pobytu, czyli canary wharf, gdzie w 15 lat wybudowano więcej biurowców niż w pięciu największych miastach polski razem wziętych. wieczorne powroty na fyrtel nastrajały nas bardzo wielkomiejsko (like a boss). wzruszające, że nasz blok nazywał się disability place. pierwszy raz znaleźliśmy nocleg via airbnb i muszę powiedzieć, że u pawła z bytomia i naomi z tajwanu było przemiło.
spitalfields market – sorry, ale nie. więcej chińskiego plastiku niż rękodzieła, za to dobra opcja śniadaniowa.
za to
brick lane market… zabłądziliśmy tam przypadkiem w niedzielę i gały mi wyszły na wierzch. kilkadziesiąt stoisk z jedzeniem gotowanym na miejscu. oblecielim całość ze dwa razy, za każdym razem przynosząc na talerzu co innego (w tym 3 rodzaje mięsa i nie był to kurczak). plus 3x tyle ubrań, dodatków, winyli, plakatów etc. nic nie kupiłam, bo ‚nie przyjechałam, żeby kupować ciuchy’ (teraz płaczę).
art vs. art. l: brick lane; r: national portrait gallery
babki po 12 funtów tylko na oxford street. wiem, że polaczkom zwłaszcza nie wolno przeliczać na złotówki, ale babki po 12 funtów? seriously?
metro jak wino, im starsze tym lepsze. a tomek pociągnął nawet za hamulec bezpieczeństwa (pomyślcie, pierwszy raz w życiu i to jeszcze gdzie – w londyńskim metrze. nie pogadasz!) i nie dostał za to mandatu.
london design museum: można, jeśli ktoś chce sobie bezkarnie posiedzieć na oryginalnych eamsach czy pantonach, dodatkowo czytając te wszystkie ładne książki ‚o designie’. ja chciałam!
(stefan geisbauer: look so flat/ingo maurer – 7 kafelków. jak żyć?)
to nic, że dotarliśmy do greenwich jak już wszystko pozamykali. były lasery.
w ogóle muszę się poskarżyć, że było strasznie zimno. nie żeby to przeszkadzało chodzić ludziom w samych bluzach czy nosić baleriny na gołe nogi.
jeśli chodzi o jedzenie, to wygrały muffiny z tesco (może nie na pierwszym miejscu i brzmi to kretyńsko, ale SERIO), wszystko z brick lane oraz pancake’i: szynka + syrop klonowy z the breakfast club. jak zazdrościłam tomkowi jego talerza, podczas gdy na moje śniadanie składał się pospolity zestaw z owocami i bitą śmietaną! (zafiksowana na punkcie tego połączenia słodkie-słone, już w warszawie zaszłyśmy z klatką do mr pancake na solcu. w ogóle – solec. w ogóle, co to za ulica, co zawraca? samej miejscówki nawet nie to, że nie polecam. odradzam, adamska.) plus, to uczucie, kiedy do obiadu w tureckiej restauracji gdzieś na krańcach drugiej strefy podają ci surówki od grześkowiaka.
swoje wystaliśmy w kolejce do london transport museum i jak dla mnie mogliby wpuszczać na samą wystawę plakatów . a tate modern > tate britain. chciałabym napisać, że odwiedziliśmy saatchi gallery i ogrody na dachu na high street na kensington, ale tego jednego dnia wszystko były pozamykane. zrobi się następnym razem, te dwa funty, co nam zostały na oysterach nie mogą się zmarnować.