ISLANDIA CZ. II: PO GÓRACH SPACERY, GORĄCE GEJZERY
Krótkie przypomnienie. część pierwsza zakończyła się taką sytuacją: objechaliśmy 3/4 wyspy i stoimy pod lodowcem, a Dawid pierze w rzece ubłocone spodnie. Życie.
Każdy miał jakieś małe marzenie na Islandii: Klatka chciała zobaczyć wieloryba, Tomek – popływać w gorącym źródle, Dawid – zwiedzić drewniany kościółek. Ja parłam na Jökulsárlón – lagunę, gdzie woda z oceanu podmywa lodowiec i topi lód. Siłą rzeczy utworzyło się spore jezioro, po którym pływają sobie góry lodowe. Jeśli to nie jest piękne, to ja nie wiem co jest.
Ok. 15:00 każdego dnia zaczynało się rezerwowanie noclegu. Z wymemłanej doszczętnie ulotki sieci Hostelling International wybieraliśmy hostel na nadchodzącą noc. W 5/7 korzystaliśmy właśnie z HI – rozmieszczone rozsądnie na całej wyspie, cenowo też ok, zwłaszcza że mieliśmy swoje śpiwory. I zawsze, ale to zawsze była gorąca woda w kranie. Przykładowo hostel w Vagnsstadir, 20 minut jazdy od Jokulsarlón.
Następnego dnia od rana jak ostatni turyści wykupiliśmy nawet wycieczkę amfibią po jeziorze. Przysięgam, że nie wypuszczali ze statku, jeśli się nie miało fotki z bryłą lodu!
Potem pocisnęliśmy do parku narodowego Skaftafell. Wybraliśmy z Tomkiem 15km trasę, gdzie przez połowę mieliśmy przed sobą góry, a drugie poł schodziliśmy wzdłuż lodowca. Klatka i Dawid wybrali czekanie na nas na dole (ale oni weszli na lodowiec, a my nie). Spokojnie można było iść, bo trasa nietrudna, a widoki takie:
Życie na krawędzi. Cały Tomek.
Oldschoolowy hostel w Viku.

Jak poznałem waszą babcię.
BTW, czarne plaże w Viku zostału uznane za jakieśtam naj na świecie. A ja na to, że plaża przy Jokulsarlon (pierwsze zdjęcie) urywa dupę 100x bardziej (panoramę zrobił Tomasz).
Wodospad Skogafoss. Dobrze, że mam wodoszczelny aparat (obiektyw niestety już nie).
Niedaleko Skogafoss Tomek wynalazł basen z lat dwudziestych z ciepłą wodą. Szybciutko się rozebrał, swoje rzeczy rzucił na ławkę i poszedł pływać. Chwilę poźniej razem z Tomkiem pływały jego ubrania i ręcznik. Przygoda! Każdy miał swoją, tylko na kKlatkę nie trafiło. Myślę, że Islandia szykuje dla niej coś naprawdę specjalnego.
Wulkan Hekla solo i wulkan Hekla z nami. Kto nie skacze, ten z policji!
Te owce są jak karaluchy. Tam gdzie nie ma już nic – okolice Hekli od jakiegoś czasu wyglądają jak niżej i nie są zamieszkane z powodu regularnych wybuchów – tam na pewno będą owce. Będą skubały trawę (?) i patrzyły na ciebie.
Liznęliśmy trochę interioru jadąc do Landmannalaugar, na szczęście nie było większych rzek do przekroczenia po drodze. Przejeżdżanie przez rzeki to osobna historia, wlot powietrza w Tucsonie jest gdzieś na wysokości ud, więc zdarzyło się, że Tomek na bosaka wchodził do wody żeby sprawdzić głębokość (było za zimno, żeby chciało mi się wyjść z samochodu i zrobić mu zdjęcie), a bywało i tak, że musieliśmy zawrócić.
Nareszcie! Samochód tak brudny jak nasz!
Landmannalaugar to kolorowe góry i gorące źródła. Tu zaczyna się 55 kilometrowy szlak do Thorsmork (wygląda tak), który z miejsca wskoczył na listę ‚do zrobienia następnym razem na Islandii’.
Klarowny podział obowiązków w grupie to podstawa.
Na ostatek zostawiliśmy sobie półwysep Reykjanes, a na nim tzw. Golden Circle, czyli zestaw 3 atrakcji znanych chyba tylko dlatego, że są blisko stolicy – fajnością ustępowały wszystkiemu innemu co widzieliśmy po drodze. Jeśli już, to może gejzer odrobinę rehabilitował resztę. Złota rada: olać. Nie ma za co!
Poza tym krajobraz znany: pola lawowe, mech, gorące źródła i powrót klifów i wiatru na Reykjanesviti. Zaczęło się też chmurzyć. Widać Islandii też smutno, że zaraz wyjeżdżamy. Ale spoko, wrócimy! (wróciliśmy w czerwcu 2015 – przyp. red.)
Blue Lagoon. O zgrozo, atrakcja #1 na Islandii. Z poczuciem wyższości spojrzeliśmy tylko na basen, na siebie i poszliśmy z powrotem do samochodu.
Na ostatku w Reykjaviku wybraliśmy się na islandzkie tapas (czy tylko ja widzę w tym określeniu dobry żart?). Ponieważ dotąd żywiliśmy się głównie tym, co znaleźliśmy na podłodze w samochodzie, względnie kupiliśmy w markecie albo znaleźliśmy na półce z shared food w hostelu, ten jeden jedyny prawdziwy posiłek, którego nie musieliśmy zalewać wrzątkiem był nie do przecenienia. Nie mam fotek każdego z dań z osobna (to nie instagram) ale jedliśmy: ładnego ptaszka co smakował jak ryba, rybę z czerwonym brzuchem co nie smakowała jak ptaszek, płetwala karłowatego, owcę, dorsza i langustę w sosie holenderskim (ulubione danie całej czwórki), a na deser sorbet marchewkowy. I wszystko dobre!
Ostatnią noc spędziliśmy na lotnisku; z tymi wszystkimi betami wyglądaliśmy jak koczowisko cyganów. Ponieważ każda społeczność cygańska ma swojego króla, mieliśmy i my. Na zdjęciu Don Tomasz ze swoją nałożnicą.
I już. Ciąg dalszy za kilka lat i albo wejdę wreszcie na lodowiec, albo nie wrócę. A tymczasem zamawiam pierwsze od piątej klasy podstawówki bikini!