CITYBREAK: KUDOWA ZDRÓJ
Góry Stołowe: niby niepozorne, nie grożą chorobą wysokościową, a jednak można się nieźle spocić przy wchodzeniu na jeden czy drugi pagórek. Dawno tu nie było relacji z wycieczki, można więc uznać nasz trzydniowy wypad za taki citybreak – do Kudowy Zdroju.
Zawsze mam dylemat: mniej lepszych czy więcej słabszych zdjęć. Nie przywożę fajerwerków, ale z kolei jaką narrację można osnuć na trzech obrazkach? Że pojechaliśmy, zobaczyliśmy i wróciliśmy? To twittera sobie mogłam założyć, a nie bawić się w blogowanie.
Wyszukałam w internetach, że po drodze w paśmie Rudaw Janowickich jest coś takiego jak kolorowe jeziorka. Nie dajcie się zwieść – 4 jeziorka leżą zaraz na początku trasy, piątego nie ma, bo wyschło, a pozostałe 10 kilometrów szlaku to wejście na szczyt, na którym nie wiecie że to ‚już’ i powrót przez wieś. To znaczy, dla mnie fajnie, bo lubię kolory, lubię jeziorka, lubię iść pod górę i lubię wioseczki.
Była taka bajka, o szczurołapie co wyprowadzał wszystkie szczury z miasta, grając na fleciku. Tomasz jest lepszy, no i miał inny target – wystarczyło, że tylko spojrzał i wszystkie psy były jego. W rezultacie ciągnął się za nami psi ogon. Pierwszemu szybko się znudziło, drugiego po jakimś czasie zabrał nerwowy właściciel, a trzeci przeszedł z nami kilka ładnych kilometrów zanim ktoś się po niego zgłosił.
Dwa krzyże – chyba dlatego że jeden robi za antenę to dostawiono drugi, milenijny.
Na Dominice ciążyła wielka odpowiedzialność, bo narobiła nam ochoty na najlepszego pstrąga z patelni na Dolnym Śląsku. Okazał się tak pyszny, że zjadłam swojego razem z dwoma ogonami i połową głowy.
Plan na następny dzień był taki: kopalnia złota w Złotym Stoku i wejście na Śnieżnik z Międzygórza. Pogoda jak z/na obrazku (a mama mówiła, że będzie padać).
Pierwszy raz trafiłam na przewodnika, który zabawiał raczej samego siebie żeby się nie zanudzić, niż oprowadzaną grupę – i to jej kosztem. Może i zasunął kilka naprawdę wczorajszych sucharów, ale mimo to był większą atrakcją niż sama kopalnia. Prawie udało mu się namówić Dominikę na chwilówkę.
Powinnam się ogłaszać w „Metrze”: sweet focie na fejsa tanio robię. A Tomek mógłby na przykład sprzedawać chleb na allegro. Tomek jest breadmasterem w naszym domu (nie mylić z breadwinnerem). Na własnoręcznie wychowanym wyhodowanym zakwasie. Kiedy nadchodzi ‚ta chwila’, zakwas jest delikatnie wybudzany, potem chleb sie wyrabia i dopiero piecze – cała procedura zajmuje 3 dni. Nie wiecie co to jest slowfood, dopóki nie spróbujecie tego chleba. Ale miały być sweet focie.
Zdjęcie z góry i zdjęcie z dołu dzieli jakieś półtorej godziny marszu i pół godziny na grochówkę w schronisku. To jest chyba jakaś niepisana reguła, że choćby na dole świeciło najpiękniejsze słońce, jak my idziemy na szczyt który ma powyżej 1000 m.n.p.m. – będzie mgła. Znowu widok ze szczytu musiałam sprawdzać w internetach.
Wy nie wiecie, jaka szycha z nami była (specjalnie zamówiliśmy przyciemniane szyby do polo)! Jarząbek – twórca magic fluids we własnej osobie.
Prywatnie Michał jest bardzo ciepłą osobą, która nie uznaje zapinania kurtki i zakładania rękawiczek jak wybiera się na wysokogórską wspinaczkę.
Godzina 14:07. Wyjście z obozu VII, atak na szczyt. Jest zimno. widoczność 20 metrów, wszystko oszronione. Pamiątkowa fotka na kupie kamieni i zejście do bazy.
Wieczorem zaanektowaliśmy świetlicę, tj. pomieszczenie z telewizorem. Z godzinę oglądaliśmy co dają i naprawdę nie wierzę, że od telewizji nie obumiera mózg. Dodatkowo wszyscy się śmiali z mojej kolacji, a ja tylko ugotowałam brokuły i zjadłam je z makrelą z puszki. Dalej nie wiem co było nie tak w tym zestawie (a reszta jadła chipsy i piła piwo – i kto tu ma nie po kolei?).
Dzień trzeci to kolonijny standard, na pewno byliście na takiej wycieczce z klasą: Błędne Skały i Szczeliniec Wielki – i do domu.
Przed wyruszeniem w daleką drogę wzorowy kierowca sprawdza poziom oleju w silniku. To, że polo 4×4 żre olej okazało się najmniejszym problemem – w pewnym momencie na piątce zaczęło coś chrobotać i zostały nam tylko 4 biegi. To znaczy taki był stan na zeszły poniedziałek – w tej chwili polo nie ma już żadnych biegów, bo nie ma już skrzyni. Ani sprzęgła. Ani dwumasy. Podaję numer konta.
Za każdym razem jak stawaliśmy pod jakimś oznaczonym ostańcem miałam wrażenie, że nazwy nadawano ze słownika, posługując się randomizerem. Gdzie tu wielbłąd albo okręt? Przecież wszystkie te skały wyglądają jak pies.
Nawet przez najwęższe przejścia nie musiałam przechodzić bokiem (bardzo mądry pomysł jak się ma jasną kurtkę, którą można prać w 30 stopniach), taka jestem wąska.
Coś mi nie pasowało, jak schodziliśmy z Błędnych Skał, że tak długo idziemy po płaskim, a przecież do labiryntu idzie się pod górę. W pewnym momencie zagadka się rozwiązała, zaczęło się zejście w dół i dostaliśmy to, po co przyjechaliśmy – góry jesienią. Ładne to było.
Na Szczelińcu musieliśmy coś zrobić źle, bo wyjście z labiryntu na szczycie sprowadziło nas prosto na parking – ale po drugiej stronie góry, nie tam gdzie zostawiliśmy samochód. To my dawaj z powrotem. Wąskie kładki, wszędzie tabliczki ‚kierunek zwiedzania’ a my sie pchamy w przeciwną stronę, pewnie ludzie myśleli że jesteśmy strasznie głupi.
Dalej to już zostało nam wsiąść w samochód i pomknąć 80 na godzinę do Poznania, żeby dojechać przed nocą (była pierwsza popołudniu). W drodze powrotnej na 230. kilometrze Tomkowi udało się wyprzedzić cinquecento. Łabędzi śpiew polo 4×4.