POZOSTAŁE CZĘŚCI ORAZ PODSUMOWANIE KOSZTÓW
To będzie piękny dzień – tak sobie mówimy, od rana zacierając rączki. W końcu tylko 40 minut pociągiem, chwilka tuk tukiem i będziemy w Horton Plains, parku narodowym gdzie ludzie przyjeżdżają skoro świt by wejść na tzw. World’s End, urwisko, z którego widać nawet ocean.
Ale po co skoro świt? Ano po to, że później widać tylko mgłę. Kto by się tym przejmował, chyba nie będziemy na wakacjach wstawać o czwartej rano no nie? Przyjedziemy na 10:00 i też będzie ok (nie było).
Miało być pięknie, a wyszła tragifarsa. W dużej części z naszej winy: za mało przygotowania, za dużo unoszenia się honorem.
Errata 2017: od tego czasu zdarzyło nam się na wakacjach wstawać i o wcześniejszej porze tylko po to, żeby wyjść w góry z namiotu z latarką i zdążyć gdzieś na wschód słońca. Tacy młodzi i tacy głupi byliśmy!
Wiedzieliśmy, że się wyróżniamy na ulicy, ale dziwiła nas łatwość z jaką wyławiano nas wzrokiem np. z jadącego pociągu. Dopiero jak Tomek zrobił poniższe zdjęcie, zrozumiałam skąd to przyszło.
Do wybory są dwie miejscowości, położone w mniej więcej tej samej odległości od Horton Plains: Ohiya i Pattipola. Jedna to tętniące życiem miasteczko, w drugiej są tylko dwa sklepy spożywcze i zgraja kulawych psów. Zgadnijcie, gdzie wysiedliśmy.
Na stacji w Ohiya były dosłownie trzy tuk-tuki (liczyliśmy na 30), proponujące cenę za dojazd jak dla frajerów. To stwierdziliśmy, że idziemy z buta i po drodze zatrzymamy stopa.
Zatrzymaliśmy stopa – gdzieś na 4 kilometrze drogi wijącej się stromo pod górę, gotowi zapłacić każdy pieniądz za podwózkę. Wpakowaliśmy się do tuk tuka obok pary, która (OMG) nie chciała od nas ani grosza. Być może miało to coś wspólnego z faktem, że uiściliśmy opłatę za wstęp dla kierowcy i jego miejsce parkingowe. Razem z naszymi biletami 5500 rupii. 42 dolary. Chciałabym powiedzieć: dla porównania, miejscowi płacą tyle a tyle – ale ceny ich biletów są owiane tajemnicą. I to było najgorzej wydane 5500 rupii lankijskich w naszym życiu.
Żeby nie było, że jestem skąpiradło. Przez całe 9 kilometrów szlaku Horton Plains wygląda tak. Przepraszam, czy komuś urwało dupę? No właśnie.
Dochodzimy do Końca Świata. Zaczynam rozumieć, że nie od czapy było to gadanie o konieczności przyjścia bladym świtem. Dla uściślenia Końce Świata są dwa, mały i wielki. W naszej sytuacji był to dokładnie jeden pies.
A breathtaking sight, which has to be seen to be believed!
Ostrożnie, stoimy przecież nad przepaścią.
Nie mieliśmy transportu powrotnego, a próby załapania się z kimkolwiek w stronę stacji spełzły na niczym. W końcu, po zgadaniu się ze sprzedawcą w bufecie, który znał kogoś, kto zna kogoś, kto nas podwiezie i 20 lankijskich minutach czekania (= 60 minut czasu europejskiego) pojawił się nasz tuk-tuk – ten sam, którego nie chcieliśmy wziąć rano. Grzecznie zapłaciliśmy podaną cenę (która była jeszcze wyższa niż rano).
Zostało nam już tylko dwie godziny czekania na pociąg. Przypominam, że jesteśmy w miejscu, gdzie oprócz dwóch spożywczaków nie było niczego.
Dwie godziny czekania na pociąg, który jedzie 5 godzin.
To nie był zwykły pociąg. To był magiczny pociąg, który 60 kilometrów pokonał w 5 godzin.
Jednego im nie można odmówić – są w miarę punktualne. I jeśli w rozkładzie jest napisane, że 8 kilometrów będą pokonywać 2 godziny, to znaczy że będą stały na stacji tyle, ile trzeba. A na koniec do Hatton przyjechaliśmy 20 minut przed czasem, niespodzianka!
A jechaliśmy do Hatton, ponieważ wyczytałam, że jest to idealna baza do wejścia na Górę Adama. Ale po najbardziej męczącym i pełnym rozczarowań dniu nie mieliśmy sił wyruszyć o drugiej nad ranem na kilkugodzinną wspinaczkę na 2243 m. n.p.m. żeby zobaczyć jak cień świętej góry (dla chrześcijan, muzułmanów, buddystów – dla każdego coś miłego) o świcie układa się w idealny trójkąt na warstwie chmur. Dlatego zapraszam na google images: Adam’s Peak Shadow. Najcenniejsza rada jakiej możemy udzielić: nie idźcie tą drogą na Horton Plains (albo idźcie o świcie). Przez to byliśmy jeden dzień w plecy, a wolałabym pomarznąć na szczycie Adama i mieć własne zdjęcia trójkątnego cienia, które potem inni ludzie oglądaliby w google images.
Nic to, w Hatton szybko znaleźliśmy luxury room, a od rana znowu na pociąg. Wracaliśmy do Kandy, żeby móc stamtąd odbić autobusem na północ, do Dambulli.
Że autobusem na Sri Lance dojechać można wszędzie, to fakt. Jedyna trudność polega na znalezieniu tego właściwego. Jasne, najlepiej po prostu zapytać. Najlepiej zapytać kilku różnych osób o to samo. Pierwsza osoba powie jedno, druga – dokładnie coś przeciwnego, a kolejne – żeby sprawdzić, która wersja zbierze więcej głosów.
To wszystko prawda, co piszą o tamtejszych autobusach. Nasze jelcze to przy nich wcale młode maszyny (i po co w Poznaniu tyle nówek solarisów?), a kierowcy nie wymuszają pierwszeństwa, oni po prostu s ą pierwszeństwem. Więcej o środkach transportu i cenach tutaj.
Do Dambulli jedzie się, żeby zobaczyć zespół świątyń w jaskiniach.
Wykorzystam czyjąś pracę i podrzucę przydatnego linka, bo z moich zdjęć zwykle ciężko się zorientować gdzie my byliśmy i co widzieliśmy.
Już wiecie, że w laczkach wejść do świątyni nie można. W Dambulli osobno, pod daszkiem i za opłatą, swoje buty zostawiają białasy, a osobno tutejsi. Zbuntowani, postawiliśmy się przy lokalsach – i oczywiście spadł deszcz.
Ponieważ do jaskiń wchodzi się na górę, z góry muszą być widoki. Takie są prawa natury (wszędzie, tylko nie w Horton Plains).
Turystyczne fotki z Tomkiem. jak można łatwo przewidzieć, ta historia skończyła się tak.
Na noc zjechaliśmy do Sigiriyi, żeby od rana na spokojnie zaliczyć największą atrakcję na Sri Lance. Przy okazji poznaliśmy różnicę między autobusem państwowym, a prywatnym. W tym pierwszym może i nie okantują cię na całe 50 groszy, ale za to nikt kierowcy nie zabroni wysiąść na przystanku i zniknąć na 20 minut.
Tradycją stały się wieczorne spacery z latarką po okolicy, nawet jeśli w okolicy nic nie było. Pierwszy raz jednak spotkaliśmy krowę-widmo. ”
Ciąg dalszy relacji nastąpi, to dopiero półmetek!