CO W WEEKEND?
wcale nie jeździmy gdzieś na weekendy tak często jak bym chciała (tanie podróżowanie ma tę wadę, że wiąże się z przesiadkami/dojazdami na lotnisko w innym mieście, które zjadają dużo czasu. chociaż da się i bez brania urlopu, jak pokazuje agnieszka). dochodzi jeszcze ten probem, że zimą się nie chce. niemniej nawet zimą życie pozostaje życiem, które szkoda marnować, dlatego co tydzień, już od środy zadaję sobie jedno ważne pytanie: co w weekend? dokąd iść, jak żyć? co robić by nie gnić w wyrze przez 48 h?
można odwiedzić rodziców w płocku i przy okazji iść postrzelać z glocka do terrorysty. albo jeśli jesteśmy w poznaniu – zwiedzić opuszczone kasyno. dzisiaj będzie jedno i drugie, bo nie lubię się rozdrabniać i jak mam po 5 zdjęć z każdego ‚wydarzenia’, to wolę je skleić w jedną całość pod byle pretekstem niż się pieścić przez kilka postów.
weekend u rodziców. trzeba przejechać swoje i zjeść swoje, a potem taszczyć słoiki. ale są też inne atrakcje.
ponieważ zawsze punktualnie w koninie zaczyna się śnieg – od nalotu na środku jezdni w golinie po wielkie zaspy nawiewane z pola za krośniewicami – jest okazja na zrobienie zimowych fotek z sarenkami (zrobione w kwietniu, ale kogo to tak właściwie), obrazek nie do upolowania na zachodzie. polska a nie wie, co to zima.
gwóźdź programu: tata tomka wziął nas na strzelnicę. ja bardziej dla porobienia zdjęć, bo byłam za bardzo przerażona faktem, że mam w ręku prawdziwy pistolet, ale tomkowi dobrze szło. jak wszystko w życiu, na przykład niekończenie studiów, za które musi płacić.
coś tam kumałam, że muszka i szczerbinka, że ostrość na cel a nie na przyrządy. zoba zoba, nawet trafiłam raz na styku dziewiątki i dziesiątki (z 15 metrów…), ale nie dla mnie ta zabawa, za bardzo się przejmuję i za szybko się zniechęcam.
chcę się pochwalić tatą tomka, który ma mnóstwo pucharów z wygrywanych zawodów strzeleckich i czasami podrzuca nam fajne fanty typu scyzoryk czy torba podróżna.
patent na: weekend w domu.
pukajcie się w czoło, ja i tak będę wstawać w sobotę o szóstej. do dziewiątej wysprzątam mieszkanie i zrobię zakupy. nie mam pretensji tak długo, jak długo tomek jeszcze śpi. ale jak widzę, że już wstał i siedzi i się patrzy, a ja dalej sprzątam, to już humorek mi się warzy. wtedy jest czas na tradycyjną awanturę, po której ustalamy plany po mojemu. idziemy gdzie chcę, jemy co chcę. fair enough.
w tej odsłonie weekendu w domu przedstawiam opuszczone kasyno wojskowe w biedrusku. wiadomo, że jest to wycieczka na 3 godziny, więc przez resztę soboty i niedzieli robimy same kulturalne rzeczy: odrobienie zaległości wystawowych (poleciłabym wystawę ryszarda kai w narodowym gdyby nie to, że byłam na jej ostatnim dniu), festiwal (poleciłabym podróżniczy na szagę, ale właśnie się skończył) jakiś film czy tam serial, książka, obiad.
najpierw zahaczyliśmy o port rzeczny w czerwonaku. na forgotten atrakcyjność obiektu określono jako znikomą, więc fajerwerków się nie spodziewaliśmy. ale było po drodze, dzieciaki takie fajne, rzeka taka zamarznięta, to wysiedliśmy na 10 minut tylko po to, żeby potwierdzić: nie warto.
a tu już biedrusko. opuszczone kasyno wojskowe. najpierw służyło oficerom armii pruskiej, po powstaniu wielkopolskim wojsku polskiemu (niesmigielska.com – bawiąc, uczy).
na ścianie tradycyjna tabliczka ‚nie wchodzić, plac budowy’, która oznacza: dobrze jest, nie ma ochrony. nie weszłam na górę nie dlatego, że tomek zauważył że stropy są przegniłe i sufity miejscami się pozawalały, ale dlatego że było strasznie zimno.
w którymś momencie przez korytarz coś przebiegło. myślałam, że to albo wojskowi z psem gończym nas naszli (w końcu byliśmy na poligonie), albo dziki przyszli z lasu. i tak źle, i tak niedobrze. a to tylko kot, okazało się, że koty gnieżdżą się tam w murach, stropach – jak ptaki.
ok, wszystko rozumiem. tylko nie jesteśmy w krakowie, a w poznaniu. co ma do tego poznań? czy my trzymamy z cracovią? czy jest tu jakiś ekspert?
słońce takie ładne? było chyba szesnaście stopni mrozu, tomek w kalesonach, ja w najbrzydszej puchówce świata z ‚futrzanym kołnierzem’ kupionej w liceum, a i tak nie wyrabialiśmy. 20 minut i do domu.
ale sala (balowa?) ładna. w czasach świetności miała mieścić 500 pijanych osób. potańczyłabym! tylko weź to ogrzej, jak tu tyle metrów do sufitu. i muzyka coś nie grała.
chciałabym obiecać, że następnym razem będzie coś innego, ale już kolejne miejscówki czekają w kolejce. a jeszcze kolejne za chwilę odhaczę. nie ma zmiłuj, trzeba korzystać, dopóki samochód jest na chodzie.