ISLANDIA: SPIN-OFF
Jeśli na sam tytuł wywracacie oczami i myślicie „Boże, znowu? Co, skończyły się foteczki i nie masz co wrzucać?” odpowiedź brzmi: trochę tak. Trochę tak, bo wyjeżdżamy na dłużej dopiero za 3 tygodnie; trochę daję odpocząć przed ofensywą opuszczonych planowaną na wiosnę, a trochę szkoda mi niewrzuconych na pierwszym razem zdjęć, które oglądamy z Tomkiem z łezką w oku i kieliszkiem wina przy świeczkach i kominku.
Żeby nikt mi nie powiedział, żebym się nie zesrała z tą Islandią, specjalnie wrzucam nie tylko klasyczne landszafty, co się nie zmieściły w pierwszym rzucie, ale też zdjęcia zza kulis, takie co nie do końca ładnie wyszły, albo my nie do końca na nich ładnie wyszliśmy. To znaczy ja się pojawiam rzadko, ale taki jest przywilej tego, co trzyma aparat: nie ma go na zdjęciach i ma nad nimi władzę. Z drugiej strony – nie ma go na zdjęciach, a też czasem chciałby być.
Poprzednie, całe dwie części są tu: cz. I, cz. II.
a tu: Podsumowanie kosztów i pr0 tipy dla wybierających się.
Dla wprawienia się w odpowiednio refleksyjny nastrój: jedna z dwóch piosenek, które puszczali w radiu na zmianę jak tylko był zasięg. Przy okazji obalamy mit: Islandczycy wcale nie mają jakiegoś wyrafinowanego gustu muzycznego, to nie jest tak, że w radiu leci albo mashup Bjork i Sigur Ros albo szum strumyków.
Mit #2: wydawałoby się, że na Islandii powinny być same estetyczne pamiątki. Wrong! Magnesy były tak brzydkie i tak drogie, że nie kupiliśmy żadnego. Przeciętna cena paskudnego gumowego maskonura made in China: 1000 isk czyli 27 zł. Wybór należy do ciebie, turysto: chcesz mieć na lodówce magnes z Islandii czy nie?
A teraz piosenka. Jeśli kogoś ciekawi, jaka była ta druga – link.
Hyundai Tucson miał podgrzewane siedzenia, co przydawało się szczególnie na Fiordach Zachodnich. Niestety, tylko przednie, więc zdarzyło mi się raz czy dwa pożałować, że nie zrobiłam prawa jazdy. Czasami mąż pozwalał mi usiąść z przodu, ale było fajnie.
Takie fale. oOczywiście musiałam się najgłośniej drzeć za każdym razem jak walnęły o klif.
Złote piaski w Rauðasandur. Wszystkie leżaki były już pozajmowane.
W naszej komunie ja byłam kucharzem. Około 15:00 otwierałam bufet, a tam do wyboru, do koloru: kanapki z paprykarzem albo kanapki z pasztetem. Mama wam takich dobrych nie zrobi, jakie zrobi wam Nieśmigielska.
Nie było sposobu na uczynienie tego zdjęcia ładniejszym (w końcu jest to zdjęcie przypadkowej osoby robiącej na kolanie kanapkę z paprykarzem). Ani winieta nie pomogła, ani artsy b&w.
Jakie warunki, takie samojebki.
Na poprzednim zdjęciu jest nas trójka, bo Klatka z Tomkiem zrobili scalenie, jak w Dragon Ballu.
Czy wiesz, że: jak taki islandzki konik raz opuści wyspę, to już nie może na nią wrócić, żeby jakiegoś świństwa nie przywlókł i nie pozarażał reszty islandzkich koników?
Jacyś tacy niewyraźni na łódce podczas whale watching z Husaviku. Pomijam fakt, że kombinezony nie miały zaznaczonej talii, przynajmniej były ciepłe. Kiedy odliczałam każdą ze 180-ciu minut do końca, Klatka zazdrościła pracy badaczom wielorybów żałując że sama nie może tak przez 9 godzin dziennie, codziennie pobujać się po zatoce.
Dobra rada: jak będziecie w takiej sytuacji to nie pytajcie tego, co się źle czuje: „jak tam? już? będziesz rzygać?”, bo nawet jak się zaczęło mieć nadzieję, że się pokona falę, to po takim tekście rzyganie murowane.
Na kraterze Hverfjall Tomasz wypróbowuje na własnym ciele siłę wiatru. Nie zdmuchnęło go do środka – znaczy, słabo wiało.
Zdjęcie pt. „palacze”. Tak, palę. Dwa papierosy na miesiąc. Tu palimy papierosy znalezione na ziemi na parkingu pod tamtejszą Biedronką (true story), normalnie cebulaki by przecież nie kupiły, kasy szkoda.
Żeby ten ich mech był taki super, musi rosnąć 10 lat, dlatego zwiedzających uprasza się o niezrywanie kępek mchu w celu robienia sobie z nich czapeczek, żeby móc pozować do zdjęć jako krasnoludki. Na serio dostaliśmy za to opierdol.
Nie można sobie wymarzyć lepszego miejsca na nocleg – to jest, gdybyśmy przyjechali na Islandię w lipcu, kiedy noce są białe (ale nie od wciaganego koksu), a temperatura nieco wyższa.
Zdradzieckie błoto. To dlatego Dawid prał gacie w rzece spod lodowca. Pamiętaj kolego, kto ci wtedy podał rękę jako jedyny.
W Skaftafell. Tomek i jego panoramy z telefonu. „przesuń się, no weź się przesuń, panoramę robię”. Czasem panoramy były 360 stopni i wtedy już w ogóle nie miałam się gdzie podziać.


Oprócz dwupasmowej obwodnicy obiegającej wyspę dookoła, na bocznych drogach jeden pas starczał śmiało, chyba nie zdarzyło nam się kogoś przepuszczać i to wcale nie dlatego, że jesteśmy nieuprzejmi, ale dlatego, że nie było takiej potrzeby.
Ale co się dziwić, jesteśmy na wyspie o powierzchni równej 1/3 powierzchni Polski, gdzie ludzi jest ponad 10-krotnie mniej. Nie ma komu robić korków. tam w ogóle nie ma komu robić – dlatego przyjechało tylu Polaków.
Każdy moment, w którym cieszyłam się z cudzego nieszczęścia, był moim ulubionym. Dla tych co nie czytali i nie wiedzą czemu to zdjęcie jest szczególnie zabawne, wyjaśniam: myk polega na tym, że Tomek – owszem, wykąpał się w ciepłym basenie, ale nie było mu dane wytrzeć się suchym ręcznikiem ani przebrać w nieprzemoczone ciuchy, ponieważ wszystkie te rzeczy poszły do wody razem z nim. Hehe.
To była cała seria zdjęć, ale z sympatii dla reszty, pokazuję tylko pierwsze.
To nie jest po prostu tablica ostrzegawcza. To jest wiersz pt. “Crossing requires caution” anonimowego autora, nie widzicie?:
– rivers change.
The tracks do not tell the entire story.
Has your engine been waterproofed?
Is somebody watching while you cross?
Probe the crossing yourself.
Use a safety line.
Wear warm clothing in bright colors.
***

Landmannalaugar, co do którego czuję tak straszny niedosyt, że za dwa akapity wyjaśnię trochę więcej:
I Reykjanes. Końcówka wyjazdu, więc i nastroje panowały raczej schyłkowe. Przy okazji przypomnę się ze złotą radą: naprawdę, jeśli planujecie zrezygnować z czegoś innego, żeby tylko Golden Circle wam nie uciekło – szkoda czasu. Gulfossa zjada na śniadanie Dettifoss z północy. Thingvellir was zirytuje tłumem ludzi w autokarach i tym, że wszystkie samochody na parkingu są białe i to nie dlatego że są takie brudne, tylko właśnie dlatego, że są tak czyste bo przyjechały asfaltem z Reykjaviku. Słynny midpoint między kontynentami to po prostu uskok między dwoma niewysokimi skałami, nie poczuliśmy się jak w Ameryce.
Następnym razem nie będziemy jak maminsynki spać w hostelach, tylko bierzemy namiot. Klamka jeszcze nie zapadła, ale wstępnie wracamy w przyszłym roku latem. Szykujemy się, żeby zrobić szlak Laugavegur czyli 55 kilometrowy marsz z północy od Landmannalaugar na południe do Thorsmork. Jak ktoś z was się zna na namiotach, to poproszę o polecanki!