CO U CIEBIE?
Przerywam relację z Maroka, żeby nadać post o życiu. Znak czasów jednak robi swoje i jest to taki nowomodny post o życiu – opowiem co kupiłam ładnego, co zjadłam dobrego, co robiłam fajnego. Nic to, że w serwisach newsowych mówią, że jakieś państwo zawłaszczyło kawałek innego państwa – ja muszę pokazać nowe buty!
Jak słyszę „co u ciebie?” to zawsze mam pustkę w głowie i odruchowo odpowiadam: „a nic, wszystko po staremu”. Dopiero potem się łapię na tym, że przegapiłam szansę żeby powiedzieć, że Tomek nadal nie napisał magisterki albo przeczytałam coś dobrego i polecam. Poza tym nazbierało mi się trochę zdjęć, które nie mają wspólnego mianownika. Co z nimi zrobić? Wrzucić na bloga i opisać, proste! Niech więc ten post będzie odpowiedzią na pytanie „co u mnie?”. Chyba go wydrukuję i wyślę mojej mamie.
Co u ciebie? Stara bida, lecimy za rok na tydzień do Gruzji. Oto, co znaczy opiniotwórczość blogera – gdyby nie teksty Agnieszki, które zbiegły się w czasie dokładnie z promocją wizza (w sobotę było 250 zł w dwie strony Warszawa – Kutaisi. Na chwilę obecną – 130 zł), nie przyszłoby nam do głowy rezerwować bilety TERAZ, JUŻ.
Co nowego? W porzo, spełniam marzenia i kupuję buty, do których wzdychałam jak miałam 11 lat. Tomek na ich widok ma odruch wymiotny, a ja się cieszę, bo „do chodzenia” miałam tak podarte trampki, że nawet żebracy mnie omijali wzrokiem. Dostałam też lekcję od życia: białe buty się brudzą.
żeby trochę oczyścić się z tej żenady powiem, że są to moje pierwsze od dobrych 10 lat sportowe buty kupione w normalnym sklepie. Nie zdjęte ze starszej siostry ani pożyczone od Tomka (mamy ten sam rozmiar). Nie obcasy i nie baleriny. Adidaski. I w tym tkwi cały wic.
Mam też dresiki. Ratunku, starzeję się!
Co tam słychać? A nic ciekawego, w bibliotece miejskiej przeczytałam Eli, Eli Tochmana ze zdjęciami Grzegorza Wełnickiego i tak, jak się spodziewałam: jako turysta z aparatem na szyi dostałam trochę po nosie.
W bibliotece osiedlowej wypożyczyłam brakujące części mojej ulubionej serii z dzieciństwa i chociaż intryga króla gnomów, żeby podbić krainę Oz nie wciąga mnie tak bardzo jak naście lat temu, to cieszę się jak głupia. Obrazki Zbigniewa Rychlickiego (ten od Misia Uszatka i Plastusia) – najlepsze. Wrzucam kilka na spróbowanie.
Żeby nie było – czytam też dorosłe książki. Made in Poland dopiero zacznę, ale w ciemno polecam. I zdradzam sekret: jest taka biblioteka w Poznaniu, o której nikt nie wie. A ponieważ nikt o niej nie wie, to są tam dostępne książki, na które u Raczyńskich trzeba polować.
My blog is my castle i jeśli chcę pokazać, co jadłam na obiad w niedzielę, to pokażę co jadłam na obiad w niedzielę! Zwłaszcza, że od czasu do czasu mam zrywy na przepisy odłożone do paska zakładek. Sos śliwkowy z tego przepisu; jako jarzynka – buraczki z sokiem i skórką z pomarańczy i cynamonem. Sorry, że nie mam ładnych talerzyków do zdjęć, ale nie wydaję kasy na bzdety.
(Moje obiady feat. Zbigniew Rychlicki. Ten blog właśnie wspiął się na wyżyny absurdu. Ale kolory przynajmniej do siebie pasują!)
Z obiadu zostały buraczki? Kwestiasmaku.com -> szukaj: buraczki -> kokosowe curry z buraczkami (tak postępuję w 9 przypadkach na 10, kwestia smaku jest nie do pobicia).
Nie zużyłeś całego mleka kokosowego? Przyda się na gryczotto ze szpinakiem i pieczarkami.
Nie uważam tych obiadów za hipsterskie. Robi się je w 20 minut z ogólnodostępnych składników. Jak mi się nie chce to jasne, że jem kaszankę z keczupem – ale jeśli „dzięki mnie” chociaż jedna osoba zamiast tłuc kotleta w niedzielę wypróbuje coś nowego, to uznam, że warto było z siebie robić głupka i wstawiać te zdjęcia.
Jak tam? A fajnie, wreszcie udało nam się zaliczyć normalny weekend: poszliśmy jak ludzie na lody, na spacer do parku, na basen – a nie tylko te opuszczone i opuszczone. Więcej zdjęć w swoim czasie.
Jak leci? A dobrze, byliśmy z rowerem na myjni (raz do roku trzeba) i teraz dokładnie widać, gdzie poodpryskiwał lakier.
Po prawej: wiecie, że na Śródce są już dwie kawiarnie?
Wszystko gra? Dzięki że pytasz, ostatnio wyprawialiśmy bal byli u nas znajomi, graliśmy w planszówki. Była okazja, żeby narysować coś nowego na drzwiach (poprzednie dzieło – hit internetu! – wisiało 3 miesiące).
Po prawej: nie śmieję się z ludzi z celiakią, ale fakt, że nagle tyle osób przestało tolerować gluten, zasługuje na przynajmniej odrobinę drwiny.
Teraz będzie wyznanie: bardzo ciężko mi się myśli, jeśli chodzi o gry, które wymagają układania strategii (czyli większość). Nie umiem kombinować, zawsze kończę z najmniejszą ilością punktów.
Graliście kiedyś w Kolejkę? Tam są takie czarne pionki (stacze kolejkowi, albo jak kto woli – murzyni), które domyślnie są ustawione na końcu ogonka. Nawet im się udało dostać więcej towarów niż mi. W sobotę wygrałam raz, w Pędzące żółwie. Za to w makao mogę grać na sztabki złota, bo i tak wszystkich zniszczę.
Z pokerem tak samo jak z planszówkami. Nie ma sensu, żebym grała, bo po dwóch rozdaniach moim całym majątkiem będą gacie, które mam na sobie. Od rachunków i pokera (zbieżność przypadkowa) w naszym domu jest Tomek – zgarnął całą pulę, łącznie 15 zł. Jeszcze nie wiemy na co wydać te pieniądze, takie szczęście! Ktoś poleca dobre konto oszczędnościowe?
Co nowego? A byliśmy na koncercie Big Bandu Akademii Muzycznej i było tak pięknie, że nawet puściłam łezkę – jedną, drugą, dwudziestą – bo pomyślałam, jak bardzo nie chciało mi się zwlec z łóżka i jak blisko byłam spędzenia wieczoru przed komputerem. Nie interesuje mnie teatr, rzadko oglądam filmy, ale muzykę na żywo łykam jak pelikan. Dzisiaj o 21:30 jam session na mieście. Klikać i wbijać!
Z grubsza tyle. Znów kupiłam sobie trochę czasu na Maroko (będą pączki i pocztówka znad oceanu). A tymczasem pozdrowienia z Ciechocinka!