MAROKO CZ. I: FEZ (CZ. I)
dobra wiadomość: nie będzie tyle części co ze sri lanki, bo nie mam tyle czasu. zła wiadomość: mam tyle samo zdjęć co ze sri lanki, a jakoś upchnąć je trzeba.
sam fez podzieliłam na dwie części. nie liczę, że przeczytacie wszystko od deski do deski, przecież wiem (po sobie), że przeglądanie postów sprowadza się do naciskania spacji za spacją. każdy, kto przed wyjazdem mi mówił „rób dużo zdjęć” jest sam sobie winien. mam dużo zdjęć. mam za dużo zdjęć. nie mam kiedy ich obrobić. niesmigielska.com poszukuje stażystów. praca w młodym dynamicznym zespole.
w maroku najbardziej podobało mi się, że wszystko szło tam sprawnie. w tydzień udało nam się zobaczyć: fez, meknes, marrakesz, essaouirę, 2x trasę przez tizi’n’tiszka do ouarzazate wliczając w to ait ben haddou. jak dla mnie zwiedzanie maroka samemu to bajka, wszystko dało się z góry zaplanować co do minuty. nikt cię nie oszuka na cenach biletów, bo są podane w internetach. jak ktoś mi powie, że luzer ze mnie i o to chodzi, żeby przecież w życiu było ciężko, to ja mu powiem, że jest głupi i ma wszy. nie jest fajnie nie wiedzieć czy dojadę, ile to zajmie i ile powinno kosztować.
pół godziny od wyjścia z samolotu i jesteśmy w autobusie, który za 1,60 zł zabierze nas do miasta. ale jaja, co?
do fezu podchodziłam jak do jeża. naczytałam się, że straszna komercha, że zimno, że marrakesz to dopiero fajny, więc byłam pewna, że jakoś przeżyjemy ten fez i byle tylko się z niego wydostać. nieprawda: fez wspominam teraz z największym sentymentem – raz na jakiś czas w życiu zdarza się tzw. idealny dzień. słońce świeci, pyszne żarcie samo pcha się do papy, spoko zdjęcia same się trzaskają. to właśnie przydarzyło się nam w fezie, naszego pierwszego pełnego dnia w maroku (bo w sobotę zlecieliśmy na wieczór).
dobrze się stało, że w znalezionym w internecie hostelu na nowym mieście akurat był remont, dzięki temu od razu musieliśmy jechać do medyny. wchodzimy przez główną bramę i bach! gra islamskie disco, kebaby się smażą, koty proszą u mięso u rzeźnika. coś mnie trąca w łokieć – to tylko przepycha się osioł obładowany cegłami. dokładnie po coś takiego tu przyjechaliśmy. jesteśmy tu godzinę a już jest dobrze!
to co, może zjedlibymy? tak powinień wyglądać porządny kebson za 4 zł. nie jest fotogeniczny ani ładnie podany, ale nie będziemy się bawić w stylizację jedzenia, kiedy w brzuchu burczy.
kebsztyl ten ma 100% mięcha w bułce, a nie jakieś warzywa. ciekawostką jest, że kebab po prostu kupujesz u rzeźnika: pokazujesz co ma wejść do środka i już za chwilę wszystko się smaży (zamykałam oczy żeby nie widzieć ile dają oleju). my braliśmy tzw. miks: wątróbka, kurczak, mielone, jakieś kiełbaski. a co dokładnie się składało na miks – tego nikt z nas nie wie. ale nie po to się zaszczepiliśmy, żeby nie jeść!
jak wiecie, tomasz jest smakoszem koktajli owocowych, więc na deser musiało wejść coś słodkiego. „nasza” miejscówka nazywała się disney channel (serio) i za 3-4 zł miksowała z mlekiem wszystko, co się pokazało palcem.
w sztucznym świetle jedzenie zawsze wygląda nieapetycznie, ale ten koktajl z awokado jest bardzo blisko gwiazdki michelin. oczywiście, żeby był tak smaczny, dodano do niego furę cukru – potem już prosiłam o mało albo wcale i już nigdy więcej nie było takie dobre. dobra rada: weź awokado. weź dużo mleka i coś słodkiego. zmiksuj. TERAZ.
i sok ze świeżych pomarańczy. tomasz adamski approved, patrzcie jaki uśmiechnięty.
nasz pierwszy nocleg był w sumie najdroższym (150 mad czyli 60 zł) i najbardziej na bogato zrobionym ze wszystkich. nie było ciepłej wody, o czym przekonaliśmy się o szóstej rano pod prysznicem. czytałam, że w nocy jest tam bardzo zimno, więc spałam pod trzema kocami, w bluzie i dresikach. tomek: jeden koc, koszulka i majty. spytajcie go, jak się potem czuł i ile aspiryn wziął w trakcie wyjazdu.
wymarsz o siódmej i od pierwszej chwili wszystko mnie zachwyciło (podobno było to strasznie wkurwiające). jak dla mnie w fezie jest archetyp medyny. na zawsze w moim serduszku. ale polecam nie zapominać, że medyna jak w alladynie to tylko część miasta. nie wszyscy tu noszą dżelaby i jeżdżą na osłach. ludzie normalnie mieszkają w blokach, jedzą w mc donaldzie i tak dalej. nawiasem mówiąc, maroko ubiegało się o członkostwo unii europejskiej, a żona króla muhammada vi jest informatykiem. #bawiącuczy
po prawej: nam, jako niewiernym psom, do meczetów wolno było zajrzeć tylko przez dziurki od klucza.
nasze petit dejeuner. brzmi pretensjonalnie? spoko, potem już braliśmy na wynos i jedliśmy na chodniku. o naleśnikach jeszcze będzie pisane.
„nasze” okolice to bab boujloud. generalnie bab to brama – wejście do medyny. medyna to takie arabskie stare miasto zamknięte murami w odróżnieniu od ville nouvelle – miasta nowego i całkiem do naszych podobnego.
szybka decyzja: zmieniamy lokal. ma być taniej i z ciepłą wodą. 5 minut później (noclegów w medynie jest milion pięćset, nie dajcie się zrobić na booking.com albo polecanie z tripadvisora) i zrobione. i jest taras. a z tarasu – widok. ciekawostką, ale nie taką do polecania był fakt, że koleś pracujący w naszym hotelu pojawiał się zawsze, kiedy tomka nie było w pobliżu i zawsze chciał się najpierw tylko przywitać, potem tylko przytulić, potem tylko dać buziaka w policzek. i tak dalej.
żeby nie było, że tylko żarciem żyjemy – weszliśmy też do medresy, to jest szkoły koranicznej, gdzie mali chłopcy w zimnych celach uczyli się koranu na pamięć.
dominika – ostatnio pytałaś ‚jak architektura?’, a ja nie skumałam, że o coś takiego ci chodzi. architektura była. ładna!
z łatwością byłabym w stanie utworzyć galerię tematyczną „koty maroka” (tak samo jak „1001 wystaw u rzeźników”).
jeśli macie w planach przejazd nocnym busem do marrakeszu, niegłupim pomysłem jest kupienie biletów wcześniej. dworzec autobusowy jest zaraz przy głównej bramie, biuro przewoźnika – po lewej stronie od wejścia. dworzec jest też dobrą opcją na posiłek – na niewielkiej przestrzeni konkuruje ze sobą sporo garkuchni.
podobało mi się, że w każdym mieście taksówki (petit taxis) były innego koloru. jeszcze bardziej podobało mi się, że cenę faktycznie udawało się bez problemu stargować o połowę, a i kawałek świata za tę parę złotych się zobaczyło (ale to dopiero jak będziemy w górach – spoiler alert).
przypadkiem trafiliśmy na garbarnię w ain azliten – najstarszej części medyny (o czym właśnie dowiedziałam się z googli). garbarnie są w każdym przewodniku opisane jako wielka atrakcja, ale tych najsławniejszych nie byliśmy oglądać. wyobrażam sobie naganiaczy i ludzi „z listkami mięty pod nosem” włażących mi w kadr. ja bym się denerwowało, a tomek by za to oberwał. w ain alizten oprócz nas była jedna osoba. smród wcale nie taki straszny jak mówią (skóry zmiękcza się na przykład krowim moczem), tylko przewodnika mieliśmy jak z koziej dupy trąbka. fajnie jakby mówił cokolwiek po angielsku, bo tyle że jak skory leżą na słońcu to znaczy, że schną, to ja i bez przewodnika rozumiem.
i pomyśleć, że te wszystkie zwierzątka zabito po to, żeby zrobić brzydkie kapcie! to już lepiej byłoby zrobić z nich coś dobrego do jedzenia.
na naszym zegarku w fezie jest godzina 13, ale myślę, że i mi i wam na razie styka. druga część pierwszej części pojawi się na dniach.