MAROKO CZ. II: FEZ (CZ. II)
Na pewno mam mnóstwo unikalnych użytkowników, a pozostali nie mają obowiązku pamiętać, dlatego informuję: jesteśmy na półmetku łażenia po w Fezie, Maroko. Część pierwsza – tutaj.
Nawąchawszy się mocznika w garbarniach, wracamy do medyny poodhaczać turystyczne must-see. Przy placu Nejjarine stoi sobie funduk, taki dawny zajazd dla kupców. Ładna snycerka, ale moje jedyne pytanie brzmiało „a czy można wejść na dach?”. Dopiero po potwierdzeniu mogłam wejść, pooglądać skrzynie, wagi, skorzystać z ubikacji. najważniejszy dla mnie zawsze jest taras. Jeśli gdzieś można wejść na dach – wejdę na dach. Na zwykłym spacerze potrafię przez kwadrans czekać, aż w ktorymś z wieżowców otworzą się drzwi do klatki, a co dopiero tutaj.
Cały wyjazd molestowałam Tomka, żeby pozwolił sobie zrobić coiffure. Tak naprawdę chodziło mi o możliwość zrobienia zdjęć, bo same włosy krótsze czy dłuższe – dopóki je myje, jeden pies. Koniec końców udało się nie raz, a dwa razy i jeszcze trzeci mój do tego. Ale to dopiero w Marrakeszu. Na razie trwało urabianie.
Coś lekkiego na ząb. Z rzeczy do chapnięcia można było wybrać albo naleśniki, albo właśnie takie placki (po lewej z kuskusu, po prawej taki bułczany) – smarowane kremem czekoladowym albo serkiem topionym albo miodem. Albo serkiem topionym z miodem, moje ulubione kombo. O ile o naleśnikach mogłabym pisać wiersze, o tyle poniższe placki można sobie darować. Próbowaliśmy, żebyście wy już nie musieli (i mogli dzięki temu zjeść więcej naleśników).
Lewa i niżej: widok z naszego tarasu w hotelu. Prawa: #koty Maroka – kot w ziemniakach.
Słodycze. Jakby to powiedzieć – bardzo słodkie. Trochę na jedno kopyto, smażone, z nadzieniem z orzechów i daktyli i glazurą. Nie mówię, że niesmaczne, ale nawet ja nie dawałam rady wciągnąć za wiele, a jestem pies na słodkie. wyjątkiem było ciastko z kurczakiem – stay tuned for more info.
Największy meczet w Fezie, Al-Karaouine w pełnej okazałości.
Poważnie, do meczetów w Maroku nie-muzułmanie nie mają wstępu. Muszę powiedzieć, że ciekawe doświadczenie – być białasem, którego gdzieś nie wpuszczają.
Zgodnie z doktryną „no money, no photo” praktykowaną przez marokańskie dzieci, Tomek powinien dostać 10 dirhamów za to, że pozwolił małemu zrobić zdjęcie.
Plac Rcif. Tego na zdjęciach nie widać, ale przy niektórych bramach znajdują się wielkie place, na które przyjemnie wyjść z wąskich uliczek. Można usiąść na 5 minut (jasne, że zezwalam na przerwy w zwiedzaniu. zdziwieni?), zjeść i pogapić się na ludzi.
Niedaleko na wschodzie, za brudną rzeką leży dzielnica andaluzyjska. Nie dajcie się zmylić – andaluzyjska, ale tak naprawdę żydowska! Gdzie byli żydzi, tam musi być handel. Gdzie jest handel, tam strefa ze świeżym mięsem: kaczki, kurczaki, indyki. Jeże, kozy, króliki.
Świeże chipsy (chyba że pan po prostu wsypał do michy 10 opakowań laysów).
Co takiego zrobiliśmy, że Fez nam się podobał? Po prostu wyszliśmy poza najbardziej białe uliczki. nie o to chodzi, że ja jestem mości backpacker i gardzę turystami, ale co za przyjemność oglądać całe dnie dżinsy z dżetami i podróbki adidasa? Jak dla mnie, na sukach można kupić dokładnie to samo co w Poznaniu na Bema (plus skórzane kapcie).
W naszych wycieczkach najbardziej lubię to, że – jasne, odkreślamy atrakcje wynotowane z przewodnika – ale za chwilę skręcamy w lewo zamiast w prawo, bo ta uliczka nam się bardziej podoba. I tak od miejsca do miejsca wychodzimy gdzieś zupełnie od czapy, co okazuje się najlepszą decyzją tego dnia. Chcieliśmy kupić bilety na autobus do Marrakeszu – a trafiliśmy do garbarni, gdzie nie było turystów.
Chcieliśmy się przejść dzielnica andaluzyjską – a wyszliśmy poza medynę wielką pętlą na wzgórze gdzie był cmentarz. I tak dalej. Swoją drogą piękne miejsce, ale nie byłam pewna, czy nasza obecność tam nie wydaje się ludziom niestosowna. Chowasz kogoś bliskiego, a tu dwa białasy łażą z aparatami po grobach. No nie wiem.
Tak jak dotarliśmy na szczyt kolejnego wzgórza, tego vis-a-vis miasta, gdzie są ruiny grobowców merynidów, tak zostaliśmy tam już do końca dnia. Btw, nie dajcie sobie wmówić, że same ruiny są atrakcją, bo nie są. Atrakcją jest możliwość posiedzenia w słońcu i cieszenia się widokiem.
Ludzie się zbierali, żeby obejrzeć zachód słońca, ale nie wiem kto to wymyślił – miasto jest wtedy w 3/4 ocienione. Co nie znaczy, że teraz z łezką w oku nie wspominam tego popołudnia. To jest dopiero „wielkie piękno” (subtelny diss na „film roku”).
Teraz będzie 1001 takich samych obrazków. Ale jak obrazki ładne, to nie zaszkodzi, że sobie pooglądacie.
Schodzimy na medynę z mocnym postanowieniem: dzisiaj nie będzie kebsona! Dzisiaj będzie tażin (z bażin, hehe). Pierwszy tażin zdaje egzamin (z kolejnymi już było różnie). Jak będziecie w Fezie, pozdrówcie od nas tego pana, stoi na Talaa Kbira po lewej stronie, nie woła „my friend, come to me, very special price”, bo jest zajęty gotowaniem. Na dobranoc koktajl migdałowy w disney channel – miałam tyle przyzwoitości, żeby wypić tylko łyka. Za to Tomek ma teraz spodnie ciasne w pasie. Przypadek?
Zgodnie z prawami logiki, następny dzień powinien być co najmniej tak samo chujowy, jak ten był idealny. Czy był? Czy Tomkowi i Eli udało się uciec od fatum? Dowiecie się w niedzielę o 19. dobranocki już nie ma, ale Niesmigielska lepsza od bajek Disneya.