MAROKO CZ. VI – MARRAKESZ
Poprzednie części z Maroka – TUTAJ.
Tym razem nie będzie za wiele praktycznych informacji, bo na fly4free nie ma tygodnia bez tanich lotów do Maroka, a ogarnięcie samemu zwiedzania to bułeczka z masłem (i miodem). Ode mnie w prezencie jedna rzecz do zapamiętania: noście papier toaletowy ze sobą. Kto nie ma papieru, ten musi kombinować.
Na ostatku rzucam Marrakesz. O ile Fez pozostaje numerem jeden w naszych serduszkach, o tyle im dłużej od wyjazdu, tym większy sentyment mam do Marrakeszu. Wszystkie, co do jednego, budynki są tam różowe. Śmiało, czekam na komentarz że podobało mi się bo jestem blondynką. Dodajmy do tego słońce – naprawdę świeci inaczej niż u nas – i mamy coś takiego:
Wisienką na torcie są góry na horyzoncie (prawie się rymuje). Chętnie połaziłabym po medynie dłużej ale już widziałam minę Tomka. a mógł zabić!
O, a to zdjęcie z naszego pokoju. Ponieważ jesteśmy skąpi (i nie jesteśmy wybredni), spaliśmy w prawie czystym hotelu chez amis (40 zł za dwójkę) przy samym placu Jemaa el Fna. Tym największym, najsłynniejszym, tętniącym życiem i inne takie. W dzień wołają na sok z pomarańczy, wieczorem rozstawiają się stoły z setką jadłodajni. 100 razy słyszysz że Makłowicz tu jadł i Gessler też, 100 razy oglądasz dokładnie to samo menu, po czym siadasz do pierwszego lepszego stołu i czekasz na najsłabszy posiłek na wyjeździe.
Wiedziałam że Jemaa el Fna to pułapka na turystów, ale myślałam że to co dla Marokańczyków będzie takie se, dla nas i tak będzie powyżej średniej. Niestety, zjedliśmy tu najgorszy tażin w życiu, najgorszy pilaw w życiu i w ogóle nic nie polecam, lepiej zostańcie w hotelu i wypijcie zimne piwko na tarasie. Albo idźcie spać, bo jutro o 6 pobudka.
Tomek odmawiał jedzenia dla próbowania (ale na 3 koktajle owocowe pod rząd miejsce się znalazło), więc ze wszystkim musiałam sobie radzić sama. Po lewej zupa z soczewicy, po prawej pulpety rybne w sosie paprykowym, niżej tażin. Wszystko dobre, ale powiem wam że najlepszy tażin jadłam tydzień temu i było to w poznaniu.
Pan parzy czaju z miętą na przeziębienie dla Tomka, który w 27 stopniach chodził w polarze, kurtce, szaliku i czapce. I kilogramem mandarynek pod pachą – żeby się nie odwodnić. I wcale nie było mu za ciepło.
Sprawdziliśmy i już wiemy: ta herbata jest tak bardzo słodka, bo bez cukru jest tak bardzo, bardzo gorzka.
Miasto bardzo konsekwentne w kreowaniu identyfikacji wizualnej. Zoba jakie mieli autobusy:
To akurat zdjęcie Tomka, ale strasznie mu go zazdroszczę. Jak skończy magisterkę to wrzuci swoje skany na tumblera.
Z zabytków: zaskoczyły nas drogie jak na Maroko bilety do medresy Ibn Jusufa i Muzeum Marrakeszu – chyba 24 zł za takie kombo. Nie polecam. Medresa może i największa z tych, które widzieliśmy, ale nie da się wejść na dach. A muzeum – tylko dla fanów lat ’90 znających francuski. Jest w ogóle ktoś taki?
W pewnym momencie Tomek zdecydował, że już czas iść do fryzjera. O słodka godzino! Szybciutko wybrałam najbardziej oldskulowy zakład w okolicy, wchodzimy do środka – a tam nikogo. Inicjatywę przejął sąsiad i poprowadził do salonu obok, którego wystrój nie był nawet w połowie tak elegancki. Starałam się jak mogłam, ale przyznaję: skiepściłam sprawę zdjęć.
Dyplom z paryża wiszący nad lustrem kazał nam wierzyć, że Tomka głowa jest w dobrych rękach. Równie dobrze mógł to być dyplom za najlepsze strzyżenie psów bo nie znamy francuskiego, ale cięcie wyszło ładnie, ulizany na boczek Tomek wyglądałby jak chłopaki z „Czasu honoru”, gdyby nie ten wąs.
Co ciekawe, był to jedyny fryzjer, który zdawał się rozumieć, że o połowę to znaczy o połowę a nie „połowę i jeszcze ⅔ tego, co zostało”.
Ostatecznie koafiurę tomek robił nie raz, a dwa razy – drugi raz na fotelu usiadł gdy kolega fryzjera, który właśnie mnie obcinał, zaczął cmokać z niezadowoleniem na robotę poprzednika. I pokazywać: tu krzywo, tu niedocięte, ce n’est pas possible! Za wszystkie strzyżenia zapłaciliśmy tyle co za jedno w Polsce, a chodzę do osiedlowego. Jak kiedyś będziemy bogaci, to do Maroka będziemy wyskakiwać po mandarynki i do fryzjera.
W tym małym posiłku (na eko-obrusie) było moje tygodniowe zapotrzebowanie na tłuszcze.
Pierwsze bociany w tym roku. I w związku z tym – refleksja. Skoro spędzają po 6 miesięcy tu i tam, to czyje właściwie one są? Nasze, polskie czy ich, afrykańskie? Albo jeszcze lepiej: muzułmańskie? Zostawiam was z tym mindfuckiem.
W Maroku urbex jest domeną dzieci.
Pozostając w temacie: muzułmańskie dzieci też mają prawo do zabawy innej niż na gruzowisku (a pewnie myśleliście że nie!).
I ostatnie zdjęcie zrobione w Maroku. Ja bym chętnie wróciła, ale to wymaga tak długiego urabiania Tomka (bo nie będzie mógł dodać pinezki na wyimaginowanej mapie), że jeszcze sporo wody upłynie w Cybinie zanim się zgodzi. Niemniej, Maroko polecam i dziękuję za uwagę. конец!