NOWY JORK CZ. II
Previously on niesmigielska.com:
Cz. I, w której Tomek i Ela zostali wpuszczeni do Ameryki i jedli kolację w Central Parku ze szczurami.
Boże, Bożenko, żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce. Może mogłabym wrzucać same obrazki, a resztę byście sobie dopowiedzieli? Dobre ćwiczenie na wyobraźnię, to tak jakbym robiła Wam przysługę. Zabawne, że post o nieudanej wycieczce do Konina napisał się sam w pół godziny, a o Nowym Jorku wystękuję z siebie każde słowo. A przecież na miejscu widziałam siebie jako połączenie Garry’ego Winogranda i Trumana Capote – jedną ręką strzelam zdjęcia, a drugą notuję ważkie uwagi w moim moleskinie (z wytłoczonym napisem “allegrogroup”, ale darowanemu koniowi nie zagląda sie w zęby) i zdobywam Bloga Roku – i gdzie to się wszystko podziało?
Udało się, rozbiegówka odfajkowana. Na załączonych obrazkach nasz niezobowiązujący spacer po Hell’s Kitchen. Takie tam nowojorskie klimaty: drabiny, wieżowce na 20 pięter budowane w latach 30, kiedy u nas dopiero co wystrzelił pierwszy drapacz chmur w Katowicach. Wstąpiliśmy na chwilę do B&H, megastore’u audio-photo-video, i proszę jak zaszaleliśmy: kupiłam sobie dekielek do obiektywu, a Tomek baterie do aparatu. YOLO.
Zrobiłam to zdjęcie, żeby mieć dowód w sądzie. Najpierw w Rowach pod Ustką, teraz w Nowym Jorku – to się nazywa plagiat.
Chwila czilu i pół litra lodów w Central Parku. Zachodziliśmy tam codziennie, nadgryzając go za każdym razem z innej strony (ale nie za daleko, bo jeszcze byśmy się zgubili, w końcu Central Park jest większy od Monako, o Watykanie nie wspominając).
Jeśli dziś piątek, to do wielu muzeów wstęp jest za darmo (dlatego zastanówcie się dobrze zanim wykupicie City Pass). Na pierwszy rzut wybraliśmy MoMa – wstęp wolny w piątki od 16 do 20. Jasne, nie ma co liczyć że będziecie w budynku sami jedni, bo tłumy przewalają się ogromne, ale 25 dolarów od łepka w kieszeni – nie w kij dmuchał. Kolejka do wejścia szybko idzie i można popatrzeć na ludzi robiących selfie, moja nowa ulubiona rozrywka.
Nie zależy mi żeby mieć swoją własną ciemną, poruszoną (No flash photography please!) fotkę każdego obrazu, skoro w sklepiku za dolara mogę kupić sobie pocztówkę, a za 4 dolary – magnes z reprodukcją, ale jako popularyzator sztuki mam dla Was jedyną rzecz, jaką Mondrian namalował z jajem: Broadway Boogie Woogie. I czyjeś pół tuszy do tego.
Co mogę powiedzieć o samej kolekcji? A to, że wystawy czasowe mnie rozczarowały, nawet nie potrafię ich przywołać z pamięci. I że jestem zblazowana, bo widziałam już prawie wszystko, czym się zachwycałam jak miałam fazę na zostanie historykiem sztuki, MoMa po prostu dołączyło do tej listy. To już nie te czasy, kiedy płakałam na widok „Myśliwych na śniegu” Brueghela na żywo (true story, mam świadków).
MoMa oprócz darmowych piątków ma jeszcze jeden miły akcent: Scuplture Garden, czynny od bladego świtu do ciemnej nocy (od 9:30 do 22:00). Dobre miejsce żeby dac odpocząć nóżkom i polampić się na ludzi.
Podobno Chinatown jest nieprawdziwe, wszystko tam jest made in USA, a za Azjatów przebierają się biali. Podobno prawdziwe Chinatown jest hen daleko, za wielką rzeką, na Queens, we Flushing.
Pojechaliśmy to sprawdzić (i przy okazji sobie podjeść), i faktycznie – już w metrze coś się kroiło, nagle okazało się, że jesteśmy jedynymi białasami na 10 wagonów. Na powierzchni ziemi – nie inaczej, równie dobrze moglibyśmy wysiąść z metra w Szanghaju.
Kadr jak z chińskiego filmu akcji. Pan wygląda jakby zaraz miał do mnie wstać i wyjąć z rękawa spluwę.
Potwierdzamy: żeby dobrze zjeść, trzeba trafić do piwnicy centrum handlowego Golden Mall (nazwa odwrotnie proporcjonalna do wnętrza) na Main Street, tam odnaleźć szyld Xi’an Famous Foods – i wpierdalać!
Jednego nie przewidzieliśmy – jak raz taki lokal w obskurnej piwnicy odwiedzi Anthony Bourdain, na drugi dzień zaczynają walić tłumy, a na trzeci dzień bar zamienia się w sieciówkę i otwiera kolejne punkty na mieście (na przykład w Chinatown, dokąd mielibyśmy bliżej – ale wycieczki do Flushing absolutnie nie żałujemy).
Nie pamiętam co jedliśmy, pozycji w menu tyle, że i tak by Wam się popierdoliło. Wiemy, że było bardzo smaczne, jedna porcja starczyła na dwie osoby i że gdybyśmy byli w Nowym Jorku jeden dzień dłużej, to na kolację przyjechalibyśmy własnie tam.
Dwa kroki dalej (dosłownie, trochę tam ciasno), w Tianjin Dumpling House zjecie pierożki numero uno (czy może raczej: 最好) na mieście. Szukaliśmy, ale nie ma lepszych.
Wizyta w jakimkolwiek sklepie oznaczała że będę z błogością kontemplować tę mnogość na półkach, ale wizyta w chińskim markecie to najmniej pół godziny oglądania towarów. Drugie pół to wybieranie. Trzecie pół to robienie zdjęć. Biedny Tomek.
Czy durian faktycznie tak śmierdzi? Czy rozkładające się zwłoki pachną przyjemniej? Zostawię Was z tym cliffhangerem na kilka tygodni, dowiecie się w odcinku nr MDXCVIII.
Nie sądzę, żeby Chińczycy w Chinatown byli mniej prawdziwi od tych z Flushing, ale we Flushing faktycznie nie ma turystów – nie ma nawet napisów po angielsku. Wycieczka kulturoznawcza w cenie przejazdu metrem i jeszcze nikt nie wciska koszulek „I HEART NY”? Dobry deal, tylko jeszcze wrócić trzeba. My akurat mieszkaliśmy względnie niedaleko, ale podróżnych z Brooklynu albo Manhattanu czeka jeszcze długa droga do domu. Tak jak i Was, ze mną, w Nowym Jorku, hehe.
Next on niesmigielska.com:
Cz. III, w której Tomek i Ela jedli lunch na schodach The Met.
Cz. IV, w której Tomek i Ela płyną promem i ślą pocztówkę z Central Parku.
CZ. V, w której Tomek i Ela bez szwanku przechodzą przez rosyjską dzielnicę a potem się kłócą.