CO U CIEBIE (JESIENIĄ)?
Nie jestem naiwna, wątpię żeby komuś brakowało postów obwieszczających wielkimi literami CO U MNIE, ale żeby blogowanie miało smaczek, raz jesteśmy w Nowym Jorku, raz przesypiamy popołudnie na kanapie – dzisiaj będzie o tym drugim.
Zakładałam, że we wrześniu poza wyjazdem nic sie nie wydarzy, w październiku wpadnę w depresję, a w listopadzie popełnię samobójstwo przez uduszenie się pod kołdrą. Tak się nie stało. Okazało się, że jesienią też jest życie. Może mniej spektakularne, bo robię mniej zdjęć, ale nieganiania po mieście też trzeba się nauczyć, zwłaszcza jeśli się ganiało 4 miesiące. Jesień i zima są po to, żeby odpocząć po wiośnie i lecie, a za dużo dobrego to też niedobrze. Eureka!
Co u mnie? Biegam (regularnie), skaczę (po stepie), latam (do biblioteki; statsy dobrze podbijają muminki), pływam (korpomąż ma multisporta). Przestałam wszędzie taszczyć aparat i wcale od tego nie umarłam – po co mi, skoro światło dzienne widzę tylko w godzinach pracy? To bardzo przyjemne uczucie, iść na przykład na spotkanie z pisarzem, którego się lubi i zamiast napierdalać zdjęcia, po prostu posłuchać co ma do powiedzenia.
Zapraszam na wyjątkowo stonowany przegląd wydarzeń z życia.
Lewa: pakowanie przed wyjazdem w ciepły kraj. Tomasz może i ma 100 skarpetek, ale to nie znaczy że ma 50 par.
Prawa: typowy wieczór w rodzinie Nieśmigielskich. Październik, 2. dekada XXI w.
Kącik lokalnego patrioty: poszliśmy zobaczyć na co oddaliśmy swój głos w budżecie obywatelskim. Szachty lewobrzeżne (te ze strzelnicą i cmentarzyskiem części samochodowych) mamy zbadane, te po drugiej stronie Głogowskiej czekają na swój dzień. Miejsce otrzymuje odznakę „dobre na spacer”.
Mam nauczkę, żeby nigdy nie robić zdjęć na zapas. Miał być post o Wildzie (taka dzielnica Poznania, w której mieszka szatan), ale prędzej zaczną tam sprzedawać burgery i lody naturalne, niż go dokończę. Najlepiej po prostu samemu przyjechać, dopóki jedyną kawę da się tam dostać w Żabce.
Spotkanie z reżyserem operowym i mini street art na podwórkach w centrum – w Poznaniu weekend jak weekend.
14 lat upłynęło odkąd zorganizowałam pierwszą imprezę haloweenową dla koleżanek z klasy (Monster Munch i straszne historie przy zgaszonym świetle), ale dopiero w 25 roku życia pierwszy raz się przebrałam – ja za drwala, a Tomek za wojowniczego żółwia ninja (Donatello – „mózg” grupy, wynalazca, mechanik. Kieruje się inteligencją i rozumem, zawsze myśli, zanim coś zrobi. Jego bronią jest strzelba kij bō).
Zdjęcia z imprez z fleszem to nie moja bajka (za ciemno, za ciasno, nie mam autofokusa), ale ku pamięci wstawiam kilka. Gospodarzom kłaniam się nisko, włożyli więcej przygotowań w Haloween niż my w nasz obiad poślubny. Kaski z głów!
Po raz pierwszy nie jechaliśmy do domu na 1 listopada, ale po cmentarzu się powłóczyliśmy, przyzwyczajenie drugą naturą człowieka.
Jest 4 razy do roku (szczęście że nie raz na 4 lata) taki dzień, kiedy każdy może otworzyć swoją restaurację, bez użerania się najpierw z sanepidem, a potem ze skarbówką. Pechowo, w każdy kolejny Restaurant Day albo nas nie było, albo mieliśmy poważne powody żeby nie pójść – aż do zeszłej soboty. Ponieważ Tomek siedział na jakimś trololo dla programistów, a ja mam tylko jeden żołądek i jeden portfel, spróbowałam tylko połowy tego co miałam na oku. Zmieściłam muffina od Agnieszki, dwa ex aequo najlepsze serniki: chałwowy w kolektywie 1a i z fasolą w kuchni Duncana; białko wzięłam z mięsnej zapiekanki od Colors of Food i dojadłam tortem od dziewczyn z Maldita Dulzura, a i tak wróciłam do domu z poczuciem, że tyle mnie ominęło. Następna edycja już (dopiero) w lutym. Bądźcie!
Pomiędzy godzinami spędzonymi pod kocem, są jeszcze godziny spędzone (w pracy, wiadomo, oraz) w samochodzie. Jesień 2014 to najbardziej wyjazdowy okres w naszym życiu, dziwię sie Tomkowi że nie nabył wstrętu do siadania za kierownicą. Pomijam Nowy Jork, ale byliśmy jeszcze: w Płocku, w Płocku, w Kostrzynie nad Odrą, Rzeczce na Dolnym Śląsku, Berlinie, Lizbonie, na Maderze, w Zgierzu.
Płock (po raz pierwszy). Przyjechaliśmy żeby odebrać kota od rodziców, bo za bardzo skakał po meblach; sprawdzić jak tam nasz street art na działce, pogłaskać koty na Zalesiu, zjeść obiad do którego będą ziemniaki bo normalnie nie chce mi się obierać.
Wyjazdy do rodziców to nie bajka, nie ma spania pod pierzyną do 9:00 – wschód słońca nad Wisłą sam się nie obejrzy. Ze zdjęć wyszła sieczka, bo złe chochliki wyłączyły mi RAWy w aparacie, a ja się zorientowałam dopiero po dwóch tygodniach.
Ciekawostka (z wikipedii nieopatrzona przypisem, więc ostrożnie): na pierwszym zdjęciu ukryty jest największy most podwieszany w Polsce.
Manhattan płonie. Z WTC sam szkielet został.
Płock (tydzień później, po raz drugi). Wyjazd w obowiązkach rodzinnych. Musielibyście nas zobaczyć jak tańczymy na weselu: człowiek robot prowadzi człowieka kłodę.
Zgierz. Chcecie zobaczyć jak dorośli zachowują się jak dzieci, dajcie siostrzeńcowi na urodziny Hot Wheels z automatyczną wyrzutnią. A potem zaczajcie się z aparatem.
Ktoś jeszcze bardzo chciał mieć taki dywan, a niedobrzy rodzice nigdy mu nie kupili? Palec pod budkę, może utworzymy grupę wsparcia?
Wyjazd jest wyjazd, nie musi być za granicę. Park Narodowy Ujście Warty już wałkowałam, a w kolejce czekają Góry Sowie. Czekały 4,5 miliarda lat aż je odwiedziłam, to poczekają jeszcze trochę aż się pojawią na blogu. Problem?