NOWY JORK CZ. VI
Previously on niesmigielska.com:
Cz. I, w której Tomek i Ela zostali wpuszczeni do Ameryki i jedli kolację w Central Parku ze szczurami.
Cz. II, w której Tomek i Ela wyruszyli na poszukiwanie prawdziwego chińczyka do Flushing, Queens.
Cz. III, w której Tomek i Ela jedli lunch na schodach The Met.
Cz. IV, w której Tomek i Ela płyną promem i ślą pocztówkę z Central Parku.
CZ. V, w której Tomek i Ela bez szwanku przechodzą przez rosyjską dzielnicę a potem się kłócą.
To jest odcinek, w którym najdobitniej wychodzi na jaw, że jestem copycatem Adamant Wanderer – nie zjedliśmy ani jednej rzeczy, o której Ula nie napisałaby w swoim przewodniku. Taka reakcja obronna: mówię o tym pierwsza, zanim ktoś mi wytknie. Naśladownictwo to najwyższa forma uznania, nie? Tylko głupio trochę, że przyjeżdża taka jedna z drugim i w 10 dni oblecą coś na co poświęciłeś wiele miesięcy roboty. Polecam klikać, klikać, klikać: SUBIEKTYWNY PRZEWODNIK PO NOWYM JORKU autorstwa Adamant Wanderer, a gwarantuję że zjecie dużo, dobrze i przy okazji poznacie Nowy Jork lepiej niż z Lonely Planet w garści.
Gastrowycieczki jako sposób organizowania zwiedzania na wyjeździe przynosi wymierne korzyści jeśli się zbierze kilka pit stopów na jednym obszarze. Trzeba się tam dostać i trzeba jeszcze trafić, więc jest zwiedzanie okolicy; z drugiej strony nie boimy się, że poziom cukru nam spadnie. Nigdy.
W Nowym Jorku mieliśmy dokładnie 2 deszczowe dni. Może są tacy, których nie wzrusza czy świeci słonko czy pada deszczyk, ale nie mnie. W The Met już byliśmy, co robić? Bierzemy deszcz na przeczekanie przy kawie i pancake’ach w Mila Cafe. Chcieliśmy spróbować polecanych kanapek, ale kanapki mają tam na po śniadaniu. A śniadanie trwa do 14, aż tyle czasu to my nie mieliśmy.
Na Upper West Side dalej pada. Hej, może na Lower East Side jest lepsza pogoda? Sprawdźmy to. Wcale nie tak łatwo się teleportować z jednego miejsca w drugie, można zgłodnieć. Idziemy na knysz (nie w sensie kebaba po wrocławsku tylko pieroga po żydowsku) do Yonah Shimmel’s Knish Bakery.
Wystrój może sobie być oldskulowy, a nad drzwiami przeczytacie Original since 1910, ale za ladą nie spotkacie starego Żyda, który by podkręcał pejsa i liczył złote monety. Nie masz już Żydów na Lower East Side (ale my wiemy gdzie są!). Za ladą będzie stał Murzyn, Latynos albo Polka. A knysz dobry. Nasz był na słodko, na ciepło, z białym serem i kleksem z czekolady. Wbrew pozorom, całkiem konkretna rzecz, szło się najeść.
Lodowa kanapka z Melt Bakery. Dobra, zwłaszcza środek z kremowego serka, tylko mikra. Oj Ameryko, nie do takich porcji nas przyzwyczaiłaś.
Lubię hale targowe, ale jeszcze nigdy, w żadnej nie wyszły mi zdjęcia – Essex Street Market nie była wyjątkiem. Kolejne minuty spędzone na oglądaniu pełnych półek (Ela), kolejne minuty spędzone na grzebaniu w telefonie (Tomek). Chwilowo mieliśmy zajęte żołądki, dlatego wzięliśmy coś, co akurat serwują w europejskiej objętości: taco. Z Brooklyn Taco Company.
Co to jest: małe, mieści się w szybie windy przemysłowej i można w nim zobaczyć but rzucony w Busha przez irackiego dziennikarza? Proste – to nowojorskie Mmuseumm. W weekendy można wejść do środka (podobno dobry mają sklepik z pamiątkami), w pozostałe dni – tylko kuknąć przez szybkę. Kuknąć na kolekcję komarów zabitych w trakcie ugryzienia albo lalek z zespołem Downa. Z komentarzy na foursquarze widzę, że zamiast głupio się gapić, trzeba było zadzwonić na podany numer telefonu i posłuchać o wystawie, bo zbiory te tylko pozornie wydają się przypadkowe. Teraz zostało mi doczytywanie w internecie, ale Wy jeszcze możecie skorzystać. Pamiętajcie: Mmuseum, Cortlandt Alley b/t Franklin St & White St.
Z Little Italy wygonił nas festiwal San Gennaro – może kiedyś to było wielkie święto włoskich imigrantów, ale na San Gennaro AD 2014 atmosfera i atrakcje znajdziesz te same, co na Monciaku w Sopocie. Nie daliśmy rady, uciekliśmy do Chinatown.
Powiedziałam ostatnio, że dla zdjęć zachowałabym się brzydko wpychając z aparatem przed chińskich staruszków jeszcze raz. Prawda jest taka, że zrobiłam to jeszcze raz. Znowu kupiliśmy lody w Chinatown Ice Cream Factory i znowu poszliśmy do Columbus Parczku. Tego dnia na celowniku miałam panie, a szczególnie jedną sobie upatrzyłam, tę na wózku. Żeby nasi starzy ludzie tak mogli/chcieli spędzać czas.
Prawa: Typowe zakupy turysty w Chinatown.
Przy okazji chciałabym wydać oświadczenie: to nieprawda że wiedziałam, że kasztany były spleśniałe jak nimi częstowałam po powrocie. Radku, przepraszam!
Ta pani znalazla się w czołówce mojej kolekcji Humans of New York. Gdybym miała podpięty szeroki kąt, zobaczylibyście, że łapie taksówkę właśnie na tle Chrysler Building – wyszłoby nowojorskie zdjęcie do kwadratu. Ale najbardziej żałuję że nie mam na zdjęciu tego co ta pani zrobiła, jak taksówka się nie zatrzymała. Jak człowiek ma klasę, to i fucka pokaże tak że aż miło popatrzeć.
Bryant Park. O Bryant Parku wiadomo powszechnie dwie rzeczy: że jest na tyłach New York Public Library (do której każdy może wejść) i że działa tam darmowe wifi. Skwer skądinąd bardzo miły, a byłby nawet milszy gdyby nie było zakazu siadania na tym dużym trawniku pośrodku.
Wielki pojedynek serników na krzesełku w Bryant Parku. Eileen’s czy Junior’s? Mały biznes czy sieciówka (4 lokale to już sieciówka?)? Dawid czy Goliat? A może serniki są po prostu ponad podziałami?
Oraz, tradycyjnie, z serii „pocztówka z Central Parku”: zachód słońca.
Został nam jeszcze jeden posiłek do obstawienia – normalnie nie jem obfitej kolacji ale normalnie nie przebywam w Nowym Jorku. Pojechaliśmy do East Village i oczy latały mi na wszystkie strony – trafiliśmy w knajpiane zagłębie, szyld na szyldzie. Szliśmy wprawdzie na pizzę, ale po drodze napatoczył się naleśnik sezamowy i kimchi z Vanessa’s Dumpling, bywa.
Kto powiedział że pizza musi być usmarowana sosem pomidorowym, ten nigdy nie jadł w Artichoke Basille’s Pizza. Sos serowo-śmietanowy to nowy pomidorowy. Była taka dobra, bo była taka tłusta – wiem przecież. Co nie zmienia faktu, że jedliśmy tam w sumie 3 razy. Co oznacza, że mamy rekord i zwycięzcę w rankingu. Oklaski!
Big Gay Ice Cream Shop to chyba najsłynniejsza lodziarnia w Nowym Jorku. Podziwiam właścicieli biznesu za rozkręcenie takiego hype’u na, w gruncie rzeczy, bardzo zwyczajne lody. Wiem że nie powinno się przeliczać, bo co innego dolar, a co innego złotówka, ale dla wzmocnienia efektu – zrobię to. Zapłaciliśmy za loda z automatu 25 zł. Lód ten oblany był polewą z gorzkiej czekolady i nawsadzane miał słonych precelków – kombo fajne, ale nie dałabym za niego ani 6 dolarów, ani 370 rupii indyjskich, ani tym bardziej 25 złotych. Aha, jakby mało było dzisiaj ciekawostek: po sąsiedzku z Big Gay Ice Cream stoi polski kościół i popiersie papieżapolaka. I co? I właśnie w tym rzecz, że nic. Zostawiam pod rozwagę i dobrej nocy życzę.