LIZANIE LIZBONY CZ. I
Mam ogłoszenie: jest taki ziomek, którego lubię, a który o Lizbonie wie więcej niż nie jeden lokales. Jest miłość Bartka do Lizbony i dopiero potem miłość do matki, do ojczyzny, do żony.
Bartek wpadł na taki szalony plan, że przez dwa miesiące (od 1 lipca do 31 sierpnia 2017 r.) będzie oferował swoje usługi jako osobistego przewodnika po Lizbonie.
Jako, że sama jestem zaskakująco mało szalona – przyklaskuję i podziwiam. I polecam usługi Bartka. Jeśli akurat się wybieracie i chcecie wyjść poza turystyczne szlagiery, klikajcie tutaj!
„Pani Elu, to kiedy ta Lizbona?” – pytają mnie jak wychodzę z psem. „Pani Elu, bo mąż kazał spytać a sam się wstydzi: Lizbona kiedy?” – to pani z warzywniaka, nawet włoszczyzny na rosół nie można spokojnie kupić. Maile, smsy, telefony – także z numerów zastrzeżonych. Wszyscy chcą wiedzieć jedno: kiedy Lizbona? Zmęczyłam się opisami nocnego życia w Nowym Jorku, nos mnie już boli od koksu. Lizbona będzie dzisiaj.
Statystycznie niemożliwe jest, żeby każdy wyjazd się udał. Kiedyś muszą odwołać nam lot, albo nie wpuścić na granicy (testujemy przewożenie coraz ciekawszych rzeczy w bagażu podręcznym). Kiedy o piątej rano na parkingu pod lotniskiem Schönefeld zaświeciło nam w oczy latarkami dwóch smutnych panów z Kriminalpolizei z kilkoma pytaniami do naszego samochodu – myślałam, że to już. A to nie było już. Także nie wtedy, kiedy kręciliśmy się w kółko na Aeroporto de Lisboa, próbując wyciągnąć kasę którąkolwiek kartą z któregokolwiek bankomatu. Jaką przykrą niespodziankę szykujesz nam, losie?
Co robiliśmy w Lizbonie? Można powiedzieć, że długie międzylądowanie w drodze na Maderę, chociaż jak dla mnie Madera była jeszcze dłuższym międzylądowaniem przed powrotem do Lizbony. Siatka połaczeń easyjeta jest taka, że można z Lizbony zrobić uciążliwy postój, a można potraktować obie części wyjazdu z jednakową powagą i mieć dwie przygody w cenie jednej.
Lizanie Lizbony, bo:
a) brzmi zabawnie, a kto tak nie uważa, ma bardzo słabe poczucie humoru w przeciwieństwie do mnie, hehe.
b) „Wczuwanie w rytm miasta” zostawię sobie na czas kiedy będę rentierem (rencistą?); normalnie naszym morderczym tempem dwa dni na średniej wielkości miasto wystarcza żeby poczuć klimat i wiedzieć: wróciłabym, czy bym nie wróciła. Do Lizbony bym wróciła. Nie starczyło.
Jedno tylko do Portugalii mam „ale” – ale za to jakie wielkie. Jak można jednocześnie robić tak pyszną kawę i tak spierdolić słodycze? Juz wiem skąd rzewne dźwięki fado i smutek w oczach. Portugalczycy po prostu wiedzą, że nie można mieć w życiu wszystkiego.
Bom dia, vinho, bacalhau, miradouro – ot i mój portugalski. Do reszty dojdziemy w swoim czasie (czujecie suspense?), natomiast nie odpuściliśmy żadnemu miradouro, czyli punktowi widokowemu, a jest ich w Lizbonie więcej niż mostów we Wrocławiu. Efekt jest taki, że wszystkie zlewają mi się w jeden i nie umiem wskazać, który najwyżej, a z którego najładniej.
Co robić w Lizbonie? Pić kawę za euro w pastelariach i szwędać się. Gwarancja udanej zabawy.
Tego zdjęcia miało nie być, ale wrzucam jako ostrzeżenie: kto wpierdala się w kadr nieśmigielskiej.com, ląduje w internecie z głupią miną.
Grand Prix w kategorii „croissant” na zachodnim wybrzeżu wg spottedbylocals.com należy się pastelarii O Careca niedaleko Belém. I tak będąc w Lizbonie zajedziecie do Belém, więc co Wam szkodzi zjeść po małym rogaliku przełożonym nadzieniem o smaku zasmażki na maśle z cukrem? Chyba że jesteście cukrzykami, to jednak Wam szkodzi – jecie na swoją odpowiedzialność.
O Belém przeczytacie w każdym przewodniku: że wieża, że Pomnik Odkrywców – wszystko się zgadza. Nie przeczytacie o Museum Berardo gdzie na dzień dobry witają Was rzeźby Dubuffeta, ani o budynku Fundacji Champalimaud – na przedzieranie się do którego przez drogę szybkiego ruchu zabrakło nam czasu. Fajnie że kierowcy nie stoją w korkach, czy ilometr od przejścia do przejścia to aby nie za daleko?
Klasztor hieronimitów w Belém. Zapamiętałam dobrze to miejsce, nie ze względu na architekturę (i kiedy myślisz, że gotyk nie może być już bardziej na bogato, pojawia się styl manueliński), ale dlatego, że przestałam udawać że z moim aparatem jest w porządku i dzisiaj sprzet jest w naprawie. W Belém nie wypada też nie stać w długiej kolejce po Pastéis de Belém, ale tacy off-turyści jak my wiedzą, że po drugiej stronie ulicy można kupić Pastéis de Cerveja de Belém: nie dość że bez kolejki, to jeszcze smakują jak piwo. Ale uwaga: tylko jedna część tego zdania jest prawdziwa.
Kolejny przystanek: Muzeum Elektryczności. O raju, brzmi drętwo ale jeśli coś jest za darmo, w budynku po prawdziwej elektrowni i jeszcze można się czegoś nauczyć, to ja w to wchodzę. Wprawdzie już wszystko zapomniałam, ale był taki krótki moment, że wiedziałam jak działa elektrownia cieplna, więc warto.
Pomysł na spacer: promenadą wzdłuż Tagu o zachodzie słońca w stronę repliki mostu Golden Gate i repliki Jezusa z Rio, co pozwoliło Tomkowi wrzucić fotkę na fejsa i oznaczyć że niby jestśmy w Rio de Janeiro, Brazil, ale nikt się nie dał złapać.
Brakuje Ci pomysłu na romantyczną randkę z narzeczoną? Zabierz ją do Lizbony, na kolację z widokiem na 80-metrowego Chrystusa Króla.
Picie wina w Lizbonie brzmi mniej zabawnie niż picie porto w porcie w Porto (i tak dalej), ale podejrzewam, że przyjemność jest ta sama.
Bar Sol e Pesca służy dobrym winem i sardynkami. Krzesełka dla krasnali niech was nie zwiodą, vinho de casa naprawdę mocno kopie. Do tego stopnia, że zamiast iść spać, jak zrobiłabym to w 99 przypadkach na 100, poszliśmy do spożywczaka po kolejne wino i cykaliśmy fotki, jakich nie robiliśmy sobie od trzeciej liceum. Tomek ma zawsze takie błyszczące oczka po alkoholu.
Ponieważ nie udało nam się w niedzielę po 20:00 znaleźć oznak nocnego życia w Lizbonie, wypiliśmy jeszcze po kawie w Brasileirze na mocny sen i poszliśmy do hostelu (tanio, w kamienicy, dobra lokalizacja, w fajnej okolicy). Drugi dzień zaczęliśmy od łażenia po dachu i śniadania na mieście. A skończyliśmy na najmilszej kolacji ever, ale o tym innym razem. Sama chciałabym wiedzieć, kiedy.