NOWY JORK CZ. VIII
Previously on niesmigielska.com:
Cz. I, w której Tomek i Ela zostali wpuszczeni do Ameryki i jedli kolację w Central Parku ze szczurami.
Cz. II, w której Tomek i Ela wyruszyli na poszukiwanie prawdziwego chińczyka do Flushing, Queens.
Cz. III, w której Tomek i Ela jedli lunch na schodach The Met.
Cz. IV, w której Tomek i Ela płyną promem i ślą pocztówkę z Central Parku.
CZ. V, w której Tomek i Ela bez szwanku przechodzą przez rosyjską dzielnicę a potem się kłócą.
CZ. VI, w której Tomek i Ela jedzą tyle, że aż dziwne że nie pękli.
CZ. VII, w której Tomek i Ela robią jedyne w dziejach tego bloga selfie – na Top of the Rock.
Jeden post, dwa zachody słońca. W żadnym markecie przed żadnymi świętami nie znajdziecie takiej promocji jak dzisiaj u mnie.
Zaczynamy w punkcie wyjścia, to jest wejścia (wjechania) na Top of the Rock. Ta przyjemność kosztowała 30 dolków, chyba nie myślicie że wrzucę 3 zdjęcia i cześć? Inwestycja musi się zwrócić, może otworzę biznes: kubeczki, magnesy, pocztówki.
Przesiębiorczość to moje pierwsze imię, na drugie mam spryt. Specjalnie wybraliśmy bilety na 18:00. Naszym celem był zachód słońca nad Empire State Building: studium przypadku. To jak wjechać nie raz, a 3 razy: przed zachodem, w trakcie i po.
Uwaga, miejsc do siedzenia jest mało. Kto raz wstanie, ten już nie usiądzie. Dlatego siedzieliśmy twardo, dokąd poczułam, że zaraz przekroczę tę cienką linię, za którą jest ketonal i zapalenie pęcherza.
Czy to tradycja, taka jak wrzucanie pieniążka do fontanny, że na Top of the Rock wypisuje się pocztówki? Czy jeśli my tak nie zrobiliśmy, to jakbyśmy nie byli w Nowym Jorku? Tomek, wracamy!
Na kolację wracamy dojeść to, czego nie zjedliśmy poprzednio w East Village. Jestem pewna, że zjedliśmy więcej niż jeden pierożek bao z wieprzowiną, ale co było a na zdjęciu nie jest, nie pisze się w rejestr. Plus za nazwę – nie dość że lokal nazywa się BaoHaus, to jeszcze nasz pierożek nazywał się Chairman Bao. Minus za naprawdę długie czekanie na jedną miniporcję (Tak! Miniporcja w Ameryce!).
Długo myślałam nad klasyfikacją posiłków i wyszło mi, że: coś co kosztuje 4-5 dolarów będzie na dwa gryzy. Coś co kosztuje 6-7 dolarów będzie na dwie głodne osoby (mówimy raczej o jedzeniu do łapy i na wynos).
Paciorek i spanie, a rano rutynowa posiadówka na fejsie i sprawdzenie pogody z okien naszego pokoju, który kiedyś był garażem. Znowu słońce?
Cudze chwalicie, swojego nie znacie. Ciągle ten Manhattan i Brooklyn, Brooklyn i Manhattan, a przecież wystarczy wyjść z domu i nie wsiadać do metra i już mamy: greckie delikatesy. Weneuzelskie piekarnie. Brazylijskie burgery z bananem na śniadanie. Park (niezrozumiałej) rzeźby, a za rogiem studio filmwe, w którym kręcili Ulicę Sezamkową (dawniej) i Orange is the New Black (teraz; polecam).
To nasza dzielnia na 10 dni – Astoria, Queens. Wychodzimy z domu uzbrojeni w rekomendacje z yelpa.
Najmądrzejsza nie jestem, ale najgłupsza też chyba nie. Umiem wymyślić interpretację większości eksponatów, w tym drewnianego węża, ale w Socrates Sculpture Park przydałoby się jakiekolwiek naprowadzenie na schemat myślenia autora. Najbardziej spodobała nam się lustrzana ściana do piknikowania – po wykorzystaniu selfie-potencjału, zobaczyłam jaki to fajny wynalazek. Nigdy więcej samotnych posiłków! Ale uwaga, żeby się nie uzależnić od picia do lustra.
Jeśli Astoria kojarzy się wam z Margaret Astor, to słabo. Kulturalny człowiek (nie mówię, że my) od razu skojarzyłby największe studio filmowe na wschodnim wybrzeżu od 1920 roku. Jest dla nas, ignorantów, nadzieja: Museum of Moving Image, placówka poświecona wszystkiemu co się rusza i zostało nagrane na taśmę filmową.
Nie wiem co podobało mi się bardziej: kreskówki Billa Plymptona czy wystawa o Chucku Jonesie, jedynym człowieku który napisał historię miłosną o kropce i kresce, a przy okazji twórcy Królika Bugsa. Oglądaliście kiedyś Looney Tunes w dorosłym życiu? To obejrzyjcie.
To uczucie, kiedy jesteś tak głodny, a najbliższa polecana restauracja tak daleko, ze decydujesz się zjeść prawie cokolwiek. Wchodzisz gdziekolwiek i nie żałujesz. I teraz samemu możesz polecać: pad thai w Gaw Gai.
Chciałabym napisać, że to „bezcenne”, ale niestety za posiłek zapłaciliśmy kartą mastercard.
Szanse że traficie do Gaw Gai są małe – chyba że wybierzecie się do MoMa PS1, młodszej siostry MoMa na dalekim Long Island City.
Sprawdźcie tylko, czy nie przyjeżdżacie akurat w okresie pomiędzy jedną wystawą czasową, a drugą – jak my. Smuteczek! Ale to na co się załapaliśmy na otarcie łez, wcale nie było złe. A załapaliśmy się na zwiedzanie budynku od piwnicy aż po dach, bo tylko tak da się zobaczyć stałą kolekcję muzeum. Kolekcję tak site-specific i permanentną na amen, że będzie stała tak długo, jak długo stoi budynek.
Nie jestem fanką grafitti, wolę stylówkę “na murala”, ale jestem fanką ożywiania martwych miejsc. Zupełnym przypadkiem (Tomek, wierzysz mi?) okazało się, że po drugiej stronie ulicy jest słynne 5 pointz, najpierw fabryka, później „graffiti mecca” (19 000 m² powierzchni zamalowanych w 100%), a obecnie pomalowany niedokładnie na biało budynek. Ślady niby zatarto, ale każdy głupi zobaczy: tu było sprejowane.
Zawsze pod koniec dnia zadawaliśmy jedno ważne pytanie: ok google, skąd najlepiej oglądać zachód słońca w Nowym Jorku?
Jeśli istnieje takie miejsce jak Sunset Park na Broolynie, to naszym obowiązkiem jako łowców zachodów jest je sprawdzić. Nawet jeśli oznacza to wycieczkę jak z Poznania do Wrześni.
(Gdyby ktoś się zastanawiał, czy jest też Sunrise Park, odpowiadam – jest. W Vancouver.)
Niedobrze jest oglądać zachód słońca na głodno, dla zabezpieczenia przed wahaniami poziomu cukru, łapiemy jeszcze małą i twardą kanapkę z Porchetty.
Pomysł na wieczór? Słyszałam że Koreatown na Manhattanie jest niewielkie, w sam raz dla ludzi o zmęczonych nogach. Umiarkowanie udane spotkanie z kuchnia kreańską zaliczyliśmy w Woorijip. To na pewno my jesteśmy wybredni, a nie kuchnia była słaba – dookoła sami Koreańczycy (wiem jak wyglądają Koreańczycy bo oglądałam Grey’s Anatomy, bitch) i nie widziałam, żeby komuś nie smakowało.
Morał jest taki, że żarcie na wagę pozostanie żarciem na wagę – tłustym, słonym i wcale nie takim tanim – obojętnie, czy to w Nowym Jorku, czy w bistro na deptaku. Dziękuję, dobranoc.