LIZANIE LIZBONY CZ. II
Dlaczego lizanie i dlaczego Lizbony? Cz. I.
Mam ogłoszenie: jest taki ziomek, którego lubię, a który o Lizbonie wie więcej niż niejeden lokales. Jest miłość Bartka do Lizbony i dopiero potem miłość do matki, do ojczyzny, do żony.
Bartek wpadł na taki szalony plan, że przez dwa miesiące (od 1 lipca do 31 sierpnia 2017 r.) będzie oferował swoje usługi jako osobistego przewodnika po Lizbonie.
Jako, że sama jestem zaskakująco mało szalona – przyklaskuję i podziwiam. I polecam usługi Bartka. Jeśli akurat się wybieracie i chcecie wyjść poza turystyczne szlagiery, klikajcie tutaj!
W każdym przewodniku przeczytacie, że Lizbona ma dwa oblicza. To z „krętymi uliczkami Alfamy”, Marcinem Kydryńskim i fado; i to nowoczesne (15 lat temu): stacja Oriente i tereny po Expo ’98. Czego nie przeczytacie: są też okolice, gdzie Lizbona wygląda jak każda inna europejska stolica, a na wylotówce widzieliśmy takie blokowiska, że równie dobrze moglibyśmy wyjeżdżać z Warszawy. Więc to nie jest tak że każdy Lizbończyk mieszka w domku z kafelkami. Deal with it.
Postanowiliśmy zjeść coś jeszcze po śniadaniu na wzmocnienie. Dzięki internetom trafiliśmy do O Pão Nosso i powiem tak: Tomek nie jest wylewny. Nie, że nie wylewa za kołnierz – po prostu tak ma, że mało mówi, bo mało co go rusza. Jak przymierzałam sukienkę ślubną, powiedział – dokładny cytat – „DUPY NIE URYWA”. Więc ten sam Tomek o kanapce z O Pão Nosso (serem pleśniowy, szynka, figi) powiedział, że to najlepsza jaką jadł w życiu.
Co zrobić z wielkim pustostanem, z którym nie ma co zrobić? Władze Lizbony to wiedzą: zaprosić tuzy street artu na świecie i niech malują. Kamienica koło stacji metra Picoas to jedno z tych miejsc, które zobaczysz w wyszukiwarce po wpisaniu „street art”. Jeśli więc i Ty zaczynasz planowanie wyjazdu od wklepania w google „street art +nazwa miasta”, właśnie znalazłeś swoje miejsce na ziemi, bo Lizbona idealnie nadaje się na street art safari.
Tutaj znajdziecie dwa artykuły, które sama chciałabym przeczytać przed wyjazdem: 1 (klik) i 2 (klik, klik). Zawierają dużo adresów, które chciałabym znać przed wyjazdem. Ja już jestem stracona, ale Wy jeszcze macie szansę.
Dostaniecie swoje kafelki i kręte uliczki, ale najpierw pojedziemy do Oriente. Dla lepszego efektu należy wybrać się metrem: wsiadacie w centrum i wysiadacie w innej Lizbonie. Betonowej i szklanej. Białej i niebieskiej. Szok i niedowierzanie.
Jak kiedyś miałam fazę na architekturę i bycie urbanistą, to strasznie chciałam zobaczyć dworzec Oriente Calatravy. Tu macie kilka zdjęć, mówiących dlaczego ktoś miałby traktować dworzec jako atrakcję.
Ciekawostka na czwartek: wikipedia podaje, że Oriente obsługuje tyle samo ludzi rocznie co Grand Central Terminal, nieźle.
W Lizbonie dwa razy udała się trudna rzecz: zbudować na kamieniu tereny pod Expo ’98, to jedno – nie takie rzeczy w Chinach robili. Ale nie zapuścić terenów powystawowych, tylko tak je przekształcić, żeby na siebie zarabiały… szacun. I ja poświadczam, że spacer po ex-Expo, a obecnie Parku Narodów jest bardzo przyjemny.
Czego tam nie ma! Jest centrum handlowe, jako wabik. Jest promenada i kolejka linowa nad promenadą. Jest największe oceanarium w Europie i podróbka katowickiego spodka. I dużo rzeźb – z przedmiotu „Eksponowanie sztuki w miejscach publicznych” na semestr Lizbona dostaje ode mnie piątkę.
Jest też 17-kilometrowy most. Kiedyś tam przyjadę, wezmę termos i kanapki (z O Pão Nosso) na drogę i przejdę cały.
Jeszcze w domu mieliśmy dylemat pierwszego świata: placić 16 euro za Oceanarium chociaż średnio lubimy rybki, czy nie? Problem rozwiązał się sam, po prostu nie starczyłoby nam czasu. To znaczy starczyłoby, kosztem „klimatycznych uliczek”, ale tego byście nie chcieli. Może kiedyś.
Jeśli nie starczyło nam czasu na Oceanarium, to tym bardziej nie mieliśmy go na Pavilhão do Conhecimento (tłum. Centrum Nauki Kopernik, oddział zamiejscowy z siedzibą w Lizbonie). A wyglądał zachęcająco. Może kiedyś.
I mój naj budynek na całej dzielni: Pawilon Portugalii.
Koniec tej nowoczesności sprzed 20 lat, hop w teleport i wychodzimy znowu w centrum, na tradycyjne pastéis de bacalhau w tradycyjnym bistro A Tendinha. Kulka z dorszem smażona w głebokim oleju okazała się być dokładnie czym się spodziewaliśmy, że będzie. Szału nie zrobiła, ale przywykliśmy do braku kulinarnych uniesień w Portugalii.
Już wiecie, jak robię zdjęcia ludziom na ulicy. Udaję, że celuję w coś innego.
Uwielbiam wyszukiwać rzeczy polecane przez lokalsów. Takie w stylu „city’s best kept secret” itd. Psst, na ostatnim piętrze DH Pollux, za sztucznymi kwiatami i ozdobami na choinkę jest taras. Na tym tarasie jest kawiarnia. W tej kawiarni można napić się kawy z widokiem na Elevador de Santa Justa. Jakby co, nie wiecie tego ode mnie.
Najsłyniejszy mural w Lizbonie, o którym nie wiedziałam że jest taki słynny, dopóki nie zobaczyłam go na każdym blogu podróżniczym. I trochę uliczek. Wiem że taką Lizbonę chcielibyście widzieć, ale na więcej „klimatu” trzeba poczekać do następnego razu. Może tydzień, może miesiąc. Któż to wie.
Jeszcze jedno sekretne miejsce wynalazłam. Stołówka. Tanio. Jedzą tam studenci i starsze panie, a obsługa nie mówi po angielsku. Z widokiem na stare miasto. Ale jest jeden haczyk. Wybieraj: wolisz czuć się jak uczestnik konspiracji, czy zjeść coś smacznego? Bo w stołówce u zakonnic dobrze Cię nie nakarmią. Normalnie uważam, że zapłacone – wpierdolone i z talerza zmiatam wszystko, choćbym miała pęknąć. Ale ten jeden, jedyny raz – wymiękłam. Nie dlatego, że taka duża porcja, tylko dlatego, że taka niejadalna. No cóż, polecam tam wejść na kawę, bo czego jak czego, ale kawy w Portugalii nie da się spierdolić.
Ciąg dalszy jeszcze raz nastąpi. A w nim – same naj! Najpiękniejsza księgarnia, najdziwniejsza winda, najlepszy dorsz i najbardziej ulewny deszcz.