Wprowadzenie do Madery
Pozostałe posty z Madery znajdziecie – TUTAJ.
A tu możecie zabookować tani hotel w centrum Funchal. Z naciskiem na tani. Spałam, to wiem.
To nie jest tak, że zwlekałam z relacją z Madery, bo jestem złośliwa i/lub buduję napięcie. Nie ma czego budować, nam naprawdę się tam średnio podobało. Bez sensu: góry mają wysokie, przepaście – głębokie. Kawa – za euro. Ocean – obecny, niebieski jak z obrazka (na obrazkach). No w dupach się poprzewracało.
Wydaje mi się, że popełniliśmy błąd, lecąc w młodym wieku na Islandię. Kolejność powinna być taka: zbudować dom, posadzić drzewo i spłodzić syna Madera, Islandia, Nowa Zelandia. A my niepotrzebnie zaczęliśmy od środka i to nas zepsuło. Czekamy, aż coś przebije tamte krajobrazy, ale na razie słyszę tylko, że wracamy na Islandię, a o Nowej Zelandii cisza.
Praktyczne info, czyli coś czego rzadko udzielam, chociaż sama przekopuje inne blogi żeby zdobyć know-how. To się nazywa hipokryzja.
– lecieliśmy Easy Jetem z Berlina via Lizbona – jak regularnie informuje mnie fly4free, ceny zaczynają się od ~400 zł.
– na miejscu nie wyobrażam sobie nie wypożyczyć samochodu. Nie jest to zachcianka leniwej lali, której nie chce się chodzić. Samochód nie zrujnuje Wam budżetu (my byliśmy 4 dni, płaciliśmy stówę za dzień, ale wiemy że da się zapłacić połowę tego + wyobraźcie sobie, że dzielicie koszty za znajomymi). Samochód oszczędzi Wam czasu. Samochód to wygoda nad wygodami. Chciałoby się Wam po bułki pokonywać 200 metrów wysokości względnej? Zakosami?
Sami jesteście sobie sterem, żeglarzem i transferem. W ostateczności w samochodzie można też spać, gdyby nie to, że:
– hotel w centrum kosztował nas za noc tyle, ile płaciliśmy dwa tygodnie wcześniej w schronisku Orzeł w Górach Sowich.
Przy okazji macie odpowiedź na pytanie: na Maderze jest drogo? Zależy komu na czym zależy. Nam pokój służy do wzięcia prysznica i spania, więc dopóki jest ciepła woda w rurach, nie robi na mnie wrażenia, że znajdę w łazience karaluszka albo dwa.
Nie boję się latać. Nie ruszało mnie, że lotnisko w Funchal nadal łapie się do listy 10 najniebezpieczniejszych na świecie, ale troszkę się spociłam jak zaczęło nami rzucać przed lądowaniem. Patrzymy na stewardessy, a te siedzą znudzone – gdyby im wypadało, to by wyjęły pilniki i zaczęły piłowały paznokcie. Czyli spoko luzik, taki mają klimat. Nie wiem też czy możemy mówić o wyjątkowym szczęściu, bo przylecieliśmy i odlecieliśmy o czasie, ale znam takich co na wylot 3 dni czekali aż pogoda się poprawi.
Random fun fact: trzeba było trzech wypadków z ofiarami śmiertelnymi, żeby pas startowy na lotnisku na Maderze wydłużyć na tyle, żeby przestały z niego spadać. Brakujące metry dosztukowano na betonowych palach wzdłuż oceanu, bo na wyspie nie było już płaskiego.
Madera przywitała nas dosyć opryskliwie. Powiedzieć „raz słońce, raz deszcz”, to nic nie powiedzieć. Jak się zmęczyło od patrzenia na słońce, wystarczyło odwrócić głowę w drugą stronę. Pada? Schowajmy się do samochodu na 30 sekund. Wszystko to byliśmy w stanie przyjąć na klatę, gdyż:
a) więcej deszczu nie pamiętam.
b) było 20 stopni. Tyle w temacie.
Sorry za jakość. Że jestem niechlujem i mam syf na matrycy to jedno, ale tym razem to deszcz zrobił mi sieczkę ze zdjęć. Więc, to są typowe widoczki z drogi po wyjechaniu z lotniska.
Od razu dajemy z grubej rury, szkoda czasu na niezwiedzanie tego co Madera ma najładniejsze. Jedziemy na wschód do samego końca, gdzie na podróżnych czeka coś lepszego niż garnek ze złotem – Ponta de Sao Lourenço.
Odległość z lotniska wynosi 15 km. I tylko od Was będzie zależało w ile je przejedziecie. Nam zajęło 3 godziny. A to siku, a to widok – a jak widok, to zdjęcie. Bo właśnie. Jeśli nie jest wam obojętne w jakich okolicznościach jecie, choćby to była bułka z pasztetem, mam dla was dobrą wiadomość. Na Maderze co kilkaset metrów czeka zatoka do mijania/punkt widokowy. Na początku zatrzymywaliśmy się w każdym, potem człowiek robi się wybredny i żeby zjeść swoje croissanty z marketu wybiera tylko najlepsze miejsca.
Trzeba mieć naprawdę twardą dupę, żeby plażować na Maderze. To nie jest sport dla maminsynków.
Przykładowe miasteczko. Prawdopodobnie Caniçal. Prawdę mówiąc, mało co różniło jedno miasteczko od drugiego, ale akurat Caniçal wyglądało jak wiodący port przeładunkowy i ośrodek przemysłowy (na skalę maderską).
Na miejscowych deszcz nie robił wrażenia. Pada? Znaczy, że za minutę przestanie, a za dwie zacznie znowu. Z cukru nie są, a i robota nie zając.
Pora na widoki. Jedziemy z tym koksem, w końcu nie przyjechaliśmy tu oglądać miasteczek.
Ponta de São Lourenço. Ten skrawek lądu, który wyglada jakby ziemia otworzyła się tam wczoraj, śnił mi się od dawna. Możliwe, że przesądził w ogóle o przyjeździe na Maderę. Mam przyjemność zawiadomić, że się nie zawiodłam.
Dotarcie na miejsce jest prostsze niż drut: wystarczy jechać najdalej na wschód jak się da. Tam gdzie się już nie da, zostaw samochód – tak się składa, że to parking. Teraz idź pieszo jedyną ścieżką, a będzie Ci dane wielkie piękno – jeśli tylko podejdziesz do tematu z głową i nie zostawisz butów trekkingowych w bagażniku.
Nie wiem jak to zrobiłam, ale na moich zdjęciach zupełnie tego nie widać. Ponta de São Lourenço to jedno z piękniejszych miejsc na Maderze, kliknijcie sobie na obrazki z google’a, bo warto.
Trasa liczy 4 kilometry, przeczytałam. Co to dla nas, za małą godzinkę jesteśmy z powrotem. Wrong! Trasa liczy 4 kilometry – w jedną stronę. A trzeba dodać, że nie idzie się po płaskim, a po śliskich kamulach. I że wiatr nie ułatwia sprawy, w końcu nie ma klifów bez wiatru. I teraz taka sytuacja: szansa na deszcz – fifty-fifty. My w adidaskach. Słońce nisko. Po krótkiej walce rozum vs serce i Tomek vs Ela – zawróciliśmy. Nazwijcie to tchórzostwem, ale gdyby nam się coś stało, to już słyszę gadanie, jacy jesteśmy głupi i sami sobie winni, bo kto normalny wybiera się na klify w deszcz, w sportowych butach i przed zachodem słońca. Sama bym sobie wlepiła mandat, gdyby dawano mandaty pośmiertnie.
Gorzki smak porażki łatwiej strawić przy widowisku światło-dźwięk: zachód słońca. Uwaga, zaczyna się!
Elegancka kolacja dla dwojga. Że sardynki z puszki i wczorajsze bułki? Ale za to widok jak z National Geographic na Blu-Rayu. (Ułożenie przedmiotów przypadkowe, chyba ktoś nam poprzestawiał.)
W ostateczną fazę zachodu słońca weszliśmy w kolejnym miasteczku. Nazwijmy je Canico Stare. Może być też Machico Wielkie, Santa Cruz Kościelne, jeden pies.
Tak się jakoś utarło, że codziennie wieczorem piliśmy alokohol. Jeśli picie porto w Porto jest dla Was za banalne, wypijcie porto na Maderze. Nie wiem co by to było, gdyby ten wyjazd potrwał dwa dni dłużej. Mnie na szczęście nie trzęsło po odstawieniu, ale Tomek do tej pory nie zaśnie jak nie wypije szklanki wina.
Do wina nie ma to jak ananaso-banan (monstera deliciosa) na zagrychę. Tak, dobrze czytacie. Ta sama monstera, która straszy na klatce schodowej w każdym polskim bloku, w ciepłym klimacie owocuje. I to jak owocuje: wygląda to jak banan, smakuje jak ananas, kosztuje 2 euro za sztukę. Panie domu, dogrzewajcie swoje monstery, może Wam coś wyrośnie.
Nie wiem, jak bardzo brzydliwi jesteście. Nie wiem, co to są te czarne kropeczki (chyba nie robaki). Ale ananaso-banan jest gotowy do spożycia wtedy i tylko wtedy, gdy wygląda TAK. Z tym przyjemnym widokiem pod powiekami zostawiam Państwa i życzę dobranoc. Kolorowych snów.