Też? Chyba zwłaszcza. Ale po kolei.
Prawie 2 lata, 4 wyjazdy i jeden dzień urlopu na żądanie – tyle trwało, zanim było mi dane wejść na Śnieżkę w pełnym słońcu. Symboliczne, prawda? Żeby w górach coś zobaczyć, trzeba się namęczyć. Dlatego nie ma mowy żebym na dzień dobry wyskoczyła z najlepszych zdjęć – bo wyjazdy do Karpacza były w tym roku dwa. I są odrębnymi całościami, które zapadły mi głęboko w serduszku. A wiadomo, że jak zapadły mi w serduszku, to pojawią się na blogu. Obiecuję Wam złote białe góry i widoczność hen po Arktykę. Ale najpierw mgła.
Na dowód, że nie kłamię, macie parę zdjęć tytułem zaliczki. Ja jestem solidna firma – jak piszę, że będą góry w słońcu, to za którymś tam razem będą góry w słońcu.
Pięknie? To super, ale dzisiaj więcej nie zobaczycie. Miałam do wyboru: jeden post tak długi, że od przewijania myszką bolałyby Was palce, albo dwa normalne.
Dzisiaj będzie o tym, jak błądzimy we mgle tak gęstej, że gdyby nie te tyczki znaczące szlak, szukając Śnieżki dobłądzilibyśmy na Morawy myśląc, że nadal jest sobota, 17 stycznia.
Zaczęło się standardowo. Przyjeżdżamy na wieczór, jemy zupkę chińską w Willi Agnieszka czy innym Domu Turysty, a z rana wymarsz, prosto w białość. Czyli tak jak zawsze, jak inni jadą w góry – wracają opaleni. Jak w Karkonosze jadą Adamski i Nieśmigielska – mgła tak gęsta, że można się o nią potknąć. A wystarczy dopasować termin wyjazdu do prognozy pogody, a nie liczyć że pogoda dopasuje się do nas. Jakie to proste.
Lojalnie ostrzegam, coś na kształt widoczków pojawi się w ostatnich zdjęciach. Jest taki klawisz, Page Down, naciśnięty kilka razy zabierze Was prosto do nich.
Poza tym, było pięknie. Tylko trzeba użyć wyobraźni. Nie nahapaliśmy się widoczków, ale ciszy i spokoju mieliśmy po kokardę. Inny nie znaczy gorszy, na etyce Was nie uczyli?
To zdjęcie nazywa się „małpa je banana”. Wrzucam, żeby Was rozruszać.
Celem wyprawy było ultimate winter experience. Chcieliśmy przypomnieć sobie, jak to jest chodzić po śniegu i trochę go przemycić pod czapką do Poznania, bo w tym roku z zimą u nas cieniutko. Niestety przetrzepali nas na granicy, cały biały proszek musieliśmy oddać.
Jako ludzie nie pozbawieni fantazji, stwierdziliśmy że skoczymy na piwo do Czech, co jest o tyle proste, że wystarczy spod Śnieżki odbić pół godziny w prawo – i jest: schronisko Luční Bouda aka Petit Budapest Hotel.
Jeśli zostały Wam w szufladzie jakies korony z kolonii – to jest Wasz moment. Zapłata w złotówkach za rohlika i pivo oznacza że zedrą z Was skórę i puszczą w ponožkach, ale czy nie po to się jedzie w góry żeby się nie dać oskubać w schroniskach?
Wiało, ale tylko z jednej strony. Zgaduj-zgadula, z której. Nagrody nie przewidziano.
Nasze pierwsze zimowe wejście na masyw Śnieżki. Teraz to już tylko Annapurna. Zabawne, ale widoczność i tak mieliśmy lepszą niż za pierwszym razem.
Wnętrze schroniska na Śnieżce to osobna – myślę, że to dobre słowo – bajka. Magiczne miejsce na 1602 m.n.p.m., gdzie powojenny modernizm spotyka cepeliadę. To trzeba zobaczyć. Nad tym trzeba pokiwać głową ze smutkiem. A może to tylko wielkopańskie zrzędzenie estetki od siedmiu boleści? A może tak jak jest, jest dobrze, bo jest po naszemu?
Nie wiem czemu, ale zawsze myślałam że na noc w schronisku w górach zostają prosi w majtkach z goretexu, a takich amatorów jak my by nawet nie przyjęli, żebyśmy prawdziwym ludziom gór tlenu nie zabierali. A to ci pomyłka. Może jest więcej ludzi myślących tak jak ja, bo ani za pierwszym, ani za drugim razem nie było najmniejszego problemu z noclegiem w Domu Śląskim.
Przyjemnie było tak jeść ciastka w cenie 2-krotnie wyższej niż sklepowa. Podpijać grzańca od Tomka – niby nie lubię, ale od kogoś zawsze smakuje lepiej. Nie siedzieć przed komputerem. Poczytać książkę. Rano zjeść chleb z paprykarzem (nie wiedzieć czemu w górach zawsze zamieniam się w fankę paprykarza, a Tomek zawsze chodzi spać przed dobranocką).
Dawno nie wróciłam tak zadowolona do domu.
Niespodzianka, wychodzimy rano ze schroniska, a tam mgła. Uwaga, poniższe zdjęcia najbardziej odpowiadają temu, co przywykło uważać się za widoczek, więc jak już sie trochę odsłoniły chmury to cykałam ile się da. Piszę, żebyście nie przegapili.
W drodze powrotnej podarowaliśmy sobie odrobinę luksusu i zjechaliśmy do Karpacza wyciągiem krzesełkowym Zbyszko. Ale frajda! Cieszyłam się, jak dorosły, który cieszy się jak dziecko.
Mój ulubieniec: człowiek kameleon. Mało nie wypadłam z krzesełka, żeby zdążyć mu zrobić zdjęcie.
Do samochodu wsiadaliśmy, osłaniając oczy przed słońcem. Standard, nie od dziś wiadomo że najlepsza pogoda w górach zaczyna się wtedy, kiedy kończy się weekend.
Na pożegnanie z Karpaczem zapytałam Tomka: ale pojedziemy jeszcze w góry w tę zimę, obiecujesz? Biedak zgadzając się na odczepnego, jeszcze nie wiedział, że ukręca sobie petlę na szyję. I że ja to „obiecuję” wyciągnę miesiąc później. I że doświadczymy niemożliwego: 100% słońca w górach i ani jednej chmury. Soon na niesmigielska.com.