Nowy Jork, cz. XI
Poprzednie części nowojorskiej epopei znajdziecie TUTAJ.
Co Ty wiesz o neverending story, Limahl? Tam gdzie „Neverending story” się kończy, tam zaczyna się moja relacja z Nowego Jorku. Po prawie 5 miesiącach nie jestem pewna, czy czegoś nie zmyślam, ale przecież wiem, że nie dla faktografii tu jesteście, tylko dla storytellingu. Neverending storytellingu.
Tak naprawdę pisze za mnie ghostwriter (a ja tylko poprawiam literówik), zdjęcia kupuję ze stocka, a w żadnym Nowym Jorku nie byłam. Prędzej w Jorsku Nowym koło Mławy.
Ta ostatnia sobota w Nowym Jorku zaczęła się dla mnie od biegania w spodenkach od piżamy po Central Parku. Mam nawet zdjęcie jak dobiegam do mety i burmistrz Nowego Jorku zakłada mi medal, ale pech chciał, że na tym samym zdjęciu, dokładniej niż bym chciała, widać defekt urody, który w ogóle mnie skłonił do biegania. Mam grube uda i zero dystansu do siebie, zdjęcia nie pokażę.
Pobiegałam 20 minut, to chyba wolno mi zjeść ptysia. W Beard Papa’s na Upper West Side zjedliśmy po maluchu; niestety nie wyjęłam ołówka zza ucha i nie zanotowałam w swoim moleskinie, jakie smaki wybraliśmy. W każdym razie jakieś fancy. Ale nauczyłam się, że ptysie pod każdą szerokością geograficzną smakują tak samo. Ergo: ptysie po prostu są dobre.
Kupując na dobitkę kawałek tarty z batatami od Little Pie Company zahaczyliśmy o pchli targ na Hell’s Kitchen. Kupiłam śliczną spódnicę – w którą się nie zmieściłam. To jest dopiero pamiątka z wyjazdu do Stanów. Symboliczne.
Wszyscy walą do The Met, a Museum of the City of New York jest jakby pomijane. Błąd! Załapaliśmy się na dwie wystawy czasowe: historia grafitti i ilustracje Maca Connera – to taki pan, który rysował Amerykę w latach 50. Pełno tam męskich mężczyzn i kobiet jak laleczki. Seksistowskie, ale co ja poradzę, że te obrazki tak cieszą oko? Plus, gdyby nie Mac Conner nie oglądalibyście Mad Men.
A na pięterku bardzo klarowna prezentacja o historii miasta, w sam raz żeby dać odpocząć nóżkom na pół godziny i czegoś się dowiedzieć: win-win.
W ostateczności jeśli nie zainteresują Was darmowe wystawy, można wejść do sklepu z pamiątkami i posiedzieć w holu pod pięknym żyrandolem, też sposób na spędzanie wolnego czasu.
Chcę też pochwalić nowojorskie muzea – można się śmiać, że są zrobione dla debili, ale wolę zrozumiały tekst kuratorski i opis do każdego eksponatu niż dwa akapity na wejściu, ktorych i tak nie rozumiesz, a na plakietkach tylko: autor, tytuł, rok, technika.
Zbliża się wyjaśnienie zagadki: dlaczego tak mało zjedliśmy na śniadanie, chorzy byliśmy? Nie, zostawialiśmy sobie miejsce w żołądku.
Lubię nasze targi śniadaniowe. Ale żeby przebić sobotni Smorgasburg w East River Park musiałoby powstać Niezależne Zrzeszenie Targów Śniadaniowych z Europy Środkowej i Wschodniej.
Nie wybierajcie się na Smorgasburg jak jesteście głodni. Zróbcie to na półtorej godziny wcześniej, bo to co zastaniecie na miejscu Was przerośnie. Samo obejście stoisk, żeby zobaczyć co dają zajmie Wam pół godziny. Dokonanie wyboru – drugie pół (wliczając przepychanki „Nie wiem co, ty wybierz.” „Ja też nie wiem, wybierz ty. W ogóle mnie nie kochasz!”). Jeśli wybierzecie coś obleganego – trzecie pół postoicie w kolejce. A gdzie jeszcze druga tura?
Nowy Jork. Temat: rzeka.
Specjalnie kręciłam się po okolicy, żeby załapać się na plan bardzo amatorskiego wideoklipu filmiku na youtubie młodych raperów ze wschodniego wybrzeża.
Chcę się także pochwalić, że wystarczyło żebym na chwilę odkleiła się od mężą i już jakiś pan mnie podrywał na tekst „Are you a famous photographer?”. Ma się jeszcze ten błysk w oku.
Jak za wszystko, co hipsterskie, na Smorgasburgu się przepłaca. Wzięliśmy to na klatę, wolę sobie nie żałować, żeby potem nie żałować, że sobie pożałowałam.
Odtwarzam z pamięci:
– niestety to co najsmaczniejsze mi uciekło. W każdym razie w tej łódeczce był na pewno kurczak, masło orzechowe i kolendra. Dziękuję, więcej do szczęścia nie trzeba. Kto twierdzi inaczej – kłamie.
– kanadyjski bruffin od The Bruffin – muffin z bekonem słodzony syropem klonowym. Jak bozia rozdawała orientację w terenie, ja stałam w kolejce po mocny żołądek. Pycha.
– to żółte to cornbread z miodem i solą od pana, który specjalizował się w cornbreadach. Za bardzo słodkie, za mało słone. Co nie znaczy że niedobre.
– za bio-eko-organic wrapa z batatami i chutneyem z daktyli od Bombay Sandwich Co przyszło nam zapłacić najwięcej. Smaczne. Ale nie za 8 dolarów.
Najdłuższa kolejka stała – jakżeby inaczej – do burgerów z seitanem. W takich chwilach cieszę się, że jestem tylko umiarkowanie hipsterska i lubię mięso.
I ostatnie migawki z Williamsburga, żebyście zapamiętali, kto rządzi w tej dzielnicy.
Następny punkt wycieczki: happy hours w Guggenheimie. W soboty między 17:45 a 19:45 płacisz ile chcesz. Przygotujcie się, że po prawie darmową sztukę stoi się w długim ogonku, ale w górę serca, naprawdę szybko idzie.
Bardziej niż na wystawę napalałam się na budynek, więc jak zobaczyłam że rampa jest zamknięta, całe powietrze ze mnie uszło.
No dobra, to nasz ostatni wieczór w Nowym Jorku. Nie spierdolmy tego i zjedzmy coś wyjątkowego – na przykład 3-daniowe deserowe kombo dla dwóch osób z durianem!
W Chinatown duriana kupisz w prawie każdym warzywniaku, ale co nam po półtorakilowym owocu, którego chcemy tylko zrobić gryza? Na szczęście są takie miejsca jak Beatiful Memory Dessert, gdzie chętnie przyjmą Wasze pieniążki w zamian za coś, czego i tak nie dojecie do końca. Samego lokalu nie polecam, ale to dobry deal żeby sprobować duriana, nie kupując całego owocu.
Nie od razu skojarzyłam, że podejrzany zapaszek oznacza, że stolik obok dostał swoje zamówienie. Nasze naleśniki i lody capiły jeszcze bardziej, ale nie tak żeby puścić pawia do talerza. Więc pogłoski o smrodzie są przesadzone.
Konsystencja? Miękka, kremowa, mazista jak mascarpone. W smaku wcale nie taki zły, ale im dalej w las tym gorzej nam wchodził i w końcu nie wmusiliśmy w siebie wszystkiego.
Mieliśmy dużo czasu na zastanawianie się jak opisać smak, bo jeszcze długo nam się durian odbijał. Tomek twierdzi, że przypominał mu coś, co jadł często w domu. Nie mówcie tego mojej teściowej.
Podsumowując: durian śmierdzi trupem, ale bez przesady. Smakuje lepiej niż pachnie. Nie jest niesmaczny, ale zaleca się przyjmowanie małych dawek.
Ostatni dzień mieliśmy zacząć śniadaniem amerykańskim do bólu zębów: pancakes z rana jak śmietana. Stawienie się kwadrans przed otwarciem Clinton Street Baking Company gwarantowało nam jakieś 30. miejsce w kolejce. Co robić, jak żyć, zapisaliśmy się na listę kolejkową (serio) i poszliśmy na półtoragodzinny spacer po Lower East Side. Czy było na co czekać? Dowiecie się w następnym i już na serio ostatnim odcinku nowojorskiej epopei.