Całym swoim zimnym sercem kocham landszafty. Górskie, morskie, wulkaniczne, postapokaliptyczne. Im bardziej kiczowate i o zachodzie słońca, tym chętniej je chłonę. Ale jeśli chodzi o zdjęcia, to jestem zwierzęciem miejskim, co udowadniam odkąd się wzięłam za posty z Madery. Nieśmigielska skończyła się na 3. cześci z Lizbony.
Dlatego dzisiaj trochę spalin z vespy na odtrutkę od natury. Idziemy na Miasto.
Dokładnie 31-ego grudnia oglądaliśmy na kanapie u Jarząbków „Rzymskie wakacje”. Oglądać tak sobie – fajna sprawa, ale oglądać wiedząc, że za równo miesiąc sami będziemy jak ta Audrey (nawet podobni) biegać po Rzymie, to frajda tysiąc.
Pewnie, siatka połączeń lotniczych z Poznania mogłaby być bardziej rozbudowana, ale akurat na Rzym-Poznań nie można narzekać. Wychodzisz jak co piąteczek, piątunio z pracy, a wieczorem domowym winem popijasz najlepszą w życiu margheritę. Czy może być lepiej? Może, bo w poniedziałek jesteś normalnie za biurkiem, a cały wyjazd kosztował Cię pół dnia urlopu, które jakoś się odrobi.
Wyjeżdżając, myślałam, że Rzym to taka Lizbona bez kafelków. Nie do końca. A właściwie trudno o głupsze porównanie, bo Lizbona do Rzymu ma się jak Radom do Krakowa. Prawdę mówiąc jedyny wspólny mianownik to pyszna kawa, ale z kolei jeśli chodzi o słodycze, Włosi stoją o dwa oczka wyżej (czyli jesteśmy blisko ideału).
Przechadzając się po Lizbonie czujesz, że jesteś na peryferiach świata. Przechadzając się po Rzymie, nawet jeśli to spacer po ciemku z Termini do hotelu od razu czujesz, że tu się kroi coś grubszego. Dopiero rano zobaczysz, jak między blokami wyrastają fragmenty akweduktu z czasów, kiedy u nas jeszcze nawet małpy po drzewach nie skakały.
Powiem krótko, używając słów których nieczęsto używam (i nie są to: przepraszam, proszę, dziękuję): Rzym jest imponujący.
Ale są różne Rzymy i staraliśmy się nie zamykać w getcie z kolumnadą i chociaż poskrobać paznokciem po wierzchu innych dzielnic. Jest Rzym studencki, Rzym hipsterski. Murzyński Rzym, Rzym protestancki. Rzym margherita i prosciutto. Jest w czym wybierać.
Od czegoś zacząć trzeba: dzisiaj głównie Rzym klasyczny, ale najpierw – szama. Normalnie w piątek o 23:00 śpię, a nawet jeśli wyjątkowo nie i tak się zdarzy, że jestem głodna – to pozwolę sobie bez wyrzutów sumienia na małe jabłuszko. Ale nie każdy piątek wieczór spędzamy w Rzymie. Pizza time!
Nawet średnio umiejąca internet osoba wyszuka, że jak pizza, to tylko w Formula Uno na San Lorenzo. To nic, że na ścianach jest boazeria i wiszą plakaty z bolidami. Zjecie tu najlepiej i najtaniej (6 euro za placek to jakby w Rzymie dawali darmo).
Cieszy mnie druga fala pizzy, która przyszła do Polski długo po szale na Pizzę Hut: na cienkim cieście i podawana z oliwą. Jest smaczna. Ale bez TEGO sera i TYCH pomidorów nadal jest pizzą w stylu włoskim. Zastanawialiśmy się czy brać jedną na spółę czy jedną na głowę i powiem tak: najedlibyśmy się połówką; wszystko co powyżej to czyste łakomstwo. Ale jak przyjdzie nam kiedyś jeść tam znowu, nie popełnimy swojego błędu i od razu zamówimy trzy. I czwartą na wynos.
Myślałam, że najczęściej zadawanym nam pytaniem będzie „a widzieliście papieża?”, ale nie: „ciepło było?” vs papież – 9:1. Więc żebym się w Rzymie na przełomie stycznia i lutego wygrzała, to nie powiem. Raz dostaliśmy porządnie po głowie gradem, przez jedną trzecią czasu po prostu padało, ale nienachalnie. Na taki deszcz jestem w stanie przystać. Posłuchajcie więc mamy ten jeden raz w życiu i załóżcie czapkę. I weźcie parasol.
Skoro już przy know-how jesteśmy: When in Rome… płać zabytkowe. Tak jest, jeśli śpisz w hostelu nie unikniesz opłaty 3,5 euro dziennie za możliwość potknięcia się o marmurową kolumnę z czasow Trajana. Płaćcie ale nie płaczcie, odbijecie sobie przy jeździe na gapę zbiorkomem, bo bilety w Rzymie kupują chyba tylko turyści, a wy przecież chcecie być like a local, nie?
Nie weszliśmy do Koloseum i na Forum Romanum, bo jesteśmy dzikusy i wolimy jeść pizzę. Ręce opadają. Ale stały dwa tysiące lat, to poczekają do naszej następnej wizyty. A teraz konkurs, do wygrania kłębek drutu: zgadnijcie kim jestem z wyształcenia.
Jeśli przygotowywaliście się kiedyś do wyjazdu do Rzymu, to na pewno korzystaliście z przewodnika Uli. Jeśli korzystaliście z przewodnika Uli to na pewno kojarzycie piekarnię Antico Forno Marco Roscioli i jeśli czegoś w życiu żałuję, to tego że poskąpiliśmy hajsu na tartę czekoladową z ricottą. Wiele zapowiadało, że za te 10 euro kupilibyśmy najlepsze słodkie w życiu. Śni mi się do dziś. W ogóle we Włoszech udało się opanować tę trudną sztukę robienia słodyczy o smaku innym niż cukru z cukrem, czego nie można powiedzieć o Portugalii.
Jedyny minus: w Forno Roscioli nie można kupić kawy, ale od czego jest instytucja „na wynos” w kawiarni naprzeciwko. Przypadek?
Sesja zdjęciowa na skrzynce od gazu. Ma się ten smak.
Można się śmiać, że jestem sighsteeeing nazi, ale nie wiemy jak wygląda zatłoczona Piazza Navona, bo zanim sprzedawcy kasztanów i wszelkiego badziewia rozstawią kram, my jesteśmy już po drugim śniadaniu. Kto rano wstaje temu pan bóg daje.
Jak dotąd jedyną granicę jaka przekroczyłam pieszo to Polska-Czechy na koloniach w Kotlinie Kłodziej w 2002. 31 stycznia 2014 roku miałam powtórzyć ten wyczyn przejściem granicznym Włochy-Watykan. A z ciekawości: czy jak liczycie (a wiem że liczycie) odwiedzone kraje to Watykan odhaczacie osobno?
Zastanawia mnie: jak się żyje w takim mieście? Czy Rzymianie tak samo postrzegają upływ czasu? Czy kilometry joggingu wzdłuż Tybru lecą inaczej? Czy widok na Watykan sprawia że grzeszne myśli nie przychodzą do głowy?
Na widok Placu Świętego Piotra powiem to, co wszyscy: mniejszy niż w telewizji na pogrzebie papieża!
Chcieliśmy schować się przed deszczem do bazyliki, ale kolejki nas zmiażdżyły. Następnym razem zdradzę sposób na to jak je ominąć, nie płacąc naganiaczom złamanego eurocenta.
Papieża żeśmy nie zobaczyli. Nie żebyśmy się specjalnie na niego czaili, ale gdyby ktoś kiedyś się wybierał, to wystarczy że wpisze: „Is Pope…”, a google samo podpowie (zaraz po „is Popeye a superhero”) „in Rome this week?”. I można się zapisać na audiencję. True story.
I jeszcze jedna ciekawostka: a spróbujcie kiedyś pomiędzy kubkami z papieżem Polakiem i magnesami z Papą Franceskiem (mamy taki, hehe), znaleźć pamiątki z Benedyktem XVI. Powodzenia.
Poza tym, jak każde większe skupisko ludzi Piazza San Pietro pozwala do woli obserwować ludzi. Znaleźliśmy na przykład szpiega w przebraniu zakonnicy, który czekał na informatora i syna papieża – kogo innego gwardziści wpuszczaliby stojąc na baczność?
Zawsze się zastanawiam: czy takim gwardzistom serio zależy na osobistej ochronie papieża, czy może robią to dla błysków niepotrzebnych w biały dzień fleszy aparatów-małpek nastawionych na auto? Bo to z nimi każdy chce mieć zdjęcie, a nie z papieżem, który pojawia się w okienku dwa razy w tygodniu na godzinę.
Na Watykanie sprzedają małe dzieci w celofanie. Proszę, oto dowód.
Oglądałam ostatnio film Everybody Street i ze smutkiem stwierdzam, że to co ja robię, to nie jest street photo. To jest photo in the streets. Poprawię się, ale na razie musi starczyć to, co jest.
Zgłodnielimy, czas na drugie spotkanie z pizzą. Mapa pokazuje, że czeka nas mały spacer z powrotem do Włoch. Idziesz i myślisz: to niemożliwe żeby w tej okolicy sprzedawali pizzę z metra tak polecaną, że nawet ja, mieszkanka odległego o 1743 km Poznania o niej słyszałam. A jednak. Pizzarium istnieje i kupicie tam pyszną pizzę z metra, a na dobitkę suppli z mozzarellą do łapy. W sumie dobrze że nie ma tam stolików, bo na miejsca siedzące czekałoby się tyle, co w niedzielę do Manekina.
Kanapka na deser? Tak, jeśli zamówisz w Duecentogradi opcję z mozzarellą i nutellą.
Mozzarella raczej dla konsystencji niż dla smaku, ale nadal – była to naprawdę wielka buła z nutellą i cukrem pudrem, co mogło pójść źle?
Tak wygląda człowiek po zjedzeniu kanapki nutella e mozzarella. Ma brudne ręce, uwalane pudrem spodnie i nie ma się czym wytrzeć, ale promienieje radością.
Jak ja coś obiecam, to na mur beton. Miały być inne Rzymy, to będą – tak alternatywne że będziecie chcieli w podskokach wrócić na starówkę. Spod bazyliki św. Piotra teleportujemy się metrem w miejsce, w którym na pewno nikt nie będzie chciał Ci sprzedać selfie sticka, ale jak ładnie poprosisz, to dostaniesz działkę cracku. Ale to dopiero w nastepnym odcinku. Co nie znaczy, że w przyszłym tygodniu. Rzucę kostką i zobaczymy co wypadnie: Nowy Jork, Madera, może Karpacz?