Jak mawiała Majka Jeżowska: marzenia sie spełniają. Tylko mocno, mocno, mocno w nie wierz. I nie bój się zadzwonić do szefa z pytaniem o wolne na żądanie.
Moje marzeniée fixe polegało na wejściu na Śnieżkę w słoneczny dzień. Mówią, że częściej kwitnie kwiat paproci. Mówią, że łatwiej zobaczyć potwora z Loch Ness niż widok ze Śnieżki. A nam się udało. A zaraz potem złamałam nogę i nie poleciałam do Gruzji, więc niech to będzie przestroga dla kolejnych śmiałków.
Podstawę prawną do złożenia wniosku o drugi w tym roku wyjazd do Karpacza miałam – Tomek obiecał, że pojedziemy jeszcze w góry w tę zimę. Pod warunkiem, że góry te będą skąpane w słońcu. Szczwany lis z tego Tomka.
Co robi Ela? Na kilka dni przed planowanym terminem zaczyna sprawdzać pogodę. Środa – słońce. Czwartek – słońce. Przeglądam webcamy – prognoza nie kłamie, na Śnieżce ludzie chodzą w kąpielówkach i piją drinki z parasolką. Piątek – zajebiste słońce, moje podniecenie rośnie. Sobota – chmury. No to pojechaliśmy, dziękuję bardzo.
Cały czas jednak miałam w głowie słowa Majki Jeżowskiej. A gdyby tak wziąć jeden dzień wolnego? Ludzie biorą na żądanie bo zachlali i mają kaca, to ja nie mogę wziąć, żeby spełnić marzenie życia? A jeszcze jak uwzględnić, że zaraz mamy rocznicę ślubu? Całość zyskuje w ten sposób ręce i nogi – to przecież mąż zrobił mi rocznicową niespodziankę i porwał mnie na romantyczny weekend w góry. Brzmi sensownie.
Ta, mąż. Tak naprawdę, zabiegi stosowane przeze mnie w piątek rano podchodzą pod kodeks karny (Art. 191.§ 1.: Kto stosuje przemoc wobec osoby lub groźbę bezprawną w celu zmuszenia innej osoby do określonego działania, zaniechania lub znoszenia, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.). Też bez przesady z tą przemocą – że sobie troszkę popłakałam? Wielka rzecz. Nieważne. Twarde fakty są takie, że o 7:00 GMT stałam z ręką na klamce i wychodziłam do pracy, o 7:30 wyjeżdżaliśmy z Poznania, a o 12:00 wjeżdżaliśmy na Kopę. Normalnie sobie otwarcie pośmiechuję z takich co wjeżdżają wyciągami zamiast się normalnie upocić jak świnia i wejść. Ale być 2 godziny do przodu, nie do pogardzenia. Swoją daninę z potu i pęcherzy złożyliśmy duchowi gór każdym z poprzednich razów.
Najważniejsze, że jak już byliśmy na górze, to przyznał Tomek, że było warto. To znaczy, nadal uważam, że to strasznie głupie i zobaczysz, że zabraknie nam urlopu – ale dobrze, że pojechaliśmy. Właściwie, to powinien mi podziękować. Czekam. Nadal czekam.
Czy czapka może być obiektem pożądania? Może. Niby kupiona Tomkowi na urodziny, ale wykorzystuję każdą okazję, żeby ją przechwycić. Nie mogę się doczekać lata, ponoszę ją sobie do woli.
Jeśli dwa tygodnie temu napisałam, że jestem zwierzęciem miejskim, to tylko dlatego że nie byłam w górach zimą w słoneczny dzień.
Inaczej niż poprzednim razem, kiedy musiałam się napocić żeby z mgły wyrzeźbić coś dobrego, dzisiaj serwuję foty-samograje. Widoki po prostu były, a ja je po prostu robiłam. Żadnej mojej zasługi w tym nie ma.
Niewykluczone, że tak pieję nad Karkonoszami, bo nie mam weekendowego dostępu do innych gór. Nie mówię o Alpach, Alpy znam z albumu „Cuda przyrody”, który dostałam od brata ciotecznego na komunię. Tatry znam jako Gubałówkę, Krupówki, a za cały mój trekking robił ten asfalt pod Morskie Oko (ale pieszo, nie koniem – prawda ze respekt?). Pieniny kojarzę tyle, co z blogów. Bieszczady trochę lepiej, bo oglądałam “Watahę”. Ale sami spójrzcie na te łagodne grzbiety. Są jak baranki, chciałoby się pogłaskać. What’s not to love?
Jako człowiek renesansu dałam radę jednocześnie: wchodzić na Śnieżkę, odgarniać włosy z twarzy, trzymać czapkę żeby nie odleciała, robić zdjęcia (nie mam autofocusa; jedną ręka cały czas na łańcuchach) i pobić rekord najwolniejszego wchodzenia na Śnieżkę.
Na zdjęciach tego nie widać, ale w i a ł o. Tomek wręcz powiedział, że wiało jak na Islandii, co oznacza, że wiało jak skurwysyn i jeszcze drugie tyle. Tomek nie rzuca słów na wiatr (see what i did there?).
A wiecie co się dzieje z takim śniegiem, który troche rozmarznie od słońca, a potem znajdzie sie w cieniu? Tak jest, zamienia się w lód. Piątka z fizyki.
Więc warunki były idealne – żeby złamać nogę. Przyleciałby po mnie helikopter, byłaby z tego the coolest story, bro. I chociaż przewróciłam się podczas schodzenia kilka razy, to nogę złamałam dopiero w poniedziałek w drodze do pracy.
Nauczeni doświadczeniem, podeszliśmy do sprawy nocowania w Domu Śląskim poważnie. Po pierwsze, trzeba mieć drobne na kawę i ciastka. Po drugie: rajstopy, długie spodnie, sweter, bluza z kapturem – i do śpiwora. I można spać, cieplutko jak w uchu. Trochę mnie martwi nasze słabe zahartowanie: jak mamy w czerwcu spać na Islandii, jak w schronisku w górach nam zimno? Zacznę się martwić za 3 miesiące, ale jeśli ktoś ma pożyczyć zajebiście ciepły śpiwór, to uśmiecham się już dziś.
Wprawdzie na sobotę zapowiadali chmury, ale do odważnych świat należy, a kto rano wstaje, temu pan bóg daje. Tak, to jest nasz widok z okna. Sama sobie zazdroszczę.
Normalnie jest tak, że my wyjeżdżamy z Karpacza, a słońce wychodzi z szafy jakby specjalnie czekało aż pojedziemy. Śmiałam się, że oszukaliśmy przeznaczenie. Dwa dni później złamałam nogę. Kurtyna. Oklaski?
Niby nie można rozpraszać kierowcy, ale w drodze powrotnej wywiązała się dyskusja: który wyjazd lepszy? Tomek cenił sobie pierwszy – bez grama widoków, ale z toną ciszy i spokoju. Ja wolałam mieć wszystko podane na tacy, zwłaszcza że już prawie dwa lata polowałam na słońce w górach. A Wy? Wolicie góry w słońcu, czy we mgle? Byliście już dzisiaj w kiblu? Spuściliście wodę? Czekam na Wasze opinie w komentarzach.