Poprzednich 11 ksiąg nowojorskiej epopei znajdziecie TUTAJ. Ta jest ostatnia.
Nawet ze swoją skłonnoscią do przesady nie sądziłam, że relacja z Nowego Jorku będzie pisana pół roku. 12 postów to dużo, więc może bez zbędnych wstępów. Zapraszam: ta ostatnia niedziela w Nowym Jorku. Dzisiaj się rozstaniemy.
Jak może pamiętacie, ostatnio utknęliśmy w korku. Po pancakes w Clinton Street Baking Co trzeba swoje odstać, zapisać się na listę, pójść na spacer, przyjść za dwie godziny i znowu trochę odstać. Żeby pójść tam na śniadanie, nie od rzeczy byłoby wziąć ze sobą coś do jedzenia i coś do poczytania.
Zostawiłam Was z cliffhangerem, czy warto było tyle czekać?
Nie. I jeszcze raz nie.
Swoje uznanie dla pancake’ów od Clinton Street Baking Company wyceniam na 30 minut czekania z zegarkiem w ręku – jeszcze tyle byłoby warto. Mięciutkie jak kaczuszka, leciutkie jak chmurka – czyli: pancakes jak pancakes. Zrobicie sobie w domu i będą takie same. Ja zrobiłam i były. Wiem, że w jedzeniu na mieście chodzi o atmosferę święta, a nie o kłótnie kto ma sprzątać brudne gary, ale koczowanie pod drzwiami zabija sporo radości.
Wymyśliłam zdjęcie. Bardzo zabawne, jak wszystkie moje pomysły. Na zdjęciu tym, miałam łapać stopa do domu w nowojorskim metrze. Nawet kartkę sobie zrobiłam. „Poznań” tam pisze.
Już można się śmiać.
W oryginale miał jeszcze nadjeżdżać pociąg, ale jak przyszło co do czego, to speniałam. Bez sensu, teraz myślę, że nie takie rzeczy nowojorskie metro widziało. Następnym razem pójdę na całość.
Przy okazji – widać szkody, jakie poczyniło w moim ciele amerykańskie jedzenie. Nie pamiętam czy miałam okazję, ale chciałabym potwierdzić obiegowe opinie na temat tzw. amerykańskiej porcji. Istnieje i ma się dobrze. A podzielić się z kimś na pół to tak jakby zjeść po jednej pizzy na głowę, oddać 6 batoników z 12, i tak dalej. Nawet największe skąpiradła nie będą miały z tym problemu.
Z serii: kultowe miejsca w Nowym Jorku – odhaczamy ksiegarnię Strand, gdzie książki można kupować na metry (jardy), bo tyle ich mają. Weszliśmy poszwędać się, pobrudzić okładki paluchami. Książek nie kupuję, wolę ściagać z pirate baya i wypożyczać, ale Strand to też miejsce, gdzie znajdziecie fajne pamiątki, w których przewija się motyw książek i kotów. Na pewno znacie osobę, która kocha książki i koty, jeśli sami nią nie jesteście. Kupcie jej taki magnes. Będzie się cieszyć.
Pancakes były tak leciutkie, że przestały nam ciążyć na żołądku jeszcze zanim dojechaliśmy do Greenwich Village. Pora na kolejne śniadanie: klasyczny zestaw peanut butter&jam z Peanut Butter & Co. Najbardziej mnie rozbawiło, że do zestawu zupełnie od czapy wchodziły też marchewki pokrojone w słupki, jakby w trosce o to, żeby posiłek zawierał jakiekolwiek witaminy.
Naprawdę, sorry za te wiecznie owłosione kolana i łydy. Jak Wam przeszkadza, możecie się zrzucić na voucher na depilację woskiem dla Tomka.
Ku pamięci: jedzone było w Washington Square Parku (w typologii nowojorskich parków: nie ten duży, tylko ten z łukiem triumfalnym). Note to self: następnym razem więcej pochodzić po Greenwich Village.
Proszę bardzo, dowód na to że biorę pod uwagę potrzeby drugiej połówki przy zwiedzaniu. Zawsze na wyjazdach wchodzimy do sklepów z elektronika, gdzie Tomek na swoje 5 minut, a ja dla odmiany muszę trochę się ponudzić. I znoszę to bez słowa skargi. W Apple Store Tomek zajął się macaniem Ajfona Srajfona szóstki (szkoda, że towar macany nie należy do macanta). Ja zajęłam się podglądaniem ludzi przez szybkę. Każdy był zadowolony (nie wiem jak ludzie zza szybki).
Kolejny punkt wycieczki: Chelsea Market w dawnej fabryce Nabisco (National Biscuit Company). Czas wolny: 30 minut. Ale jeśli to nie jest Wasz ostatni dzień w Nowym Jorku, poświęćcie więcej.
Kiedyś robili tu najbardziej przereklamowane ciastka świata – Oreo, teraz na górze kilka pięter wynajmuje google, a na dole są steampunkowe delikutasy. Delikatesy.
Lubię takie miejsca, ale im bardziej są poprzemysłowe i łączące stare z nowym, tym wyższe są ceny. Dla porządku kupiliśmy bardzo mięsną kanapkę z piklami, pierwszy nie-słodki posiłek tej niedzieli. Smakował jak ambrozja.
Nie mieliśmy dylematu, co robić ostatniego dnia. Nowy Jork zaplanował go za nas: otwarcie ostatniej części High Line nie zdarza się codziennie, a jednak zdecydowano się je przełożyć tak, żebyśmy i my mogli w nim uczestniczyć. Dzięki, doceniam to.
Ostatni odcinek parku, mimo że najkrótszy, ma szansę stać się ulubionym i zdetronizować pozostałe w kategorii „najlepsze miejsce na zachód słońca”, bo nic nie stoi między Wami a Rzeką Hudsona. Jest jeszcze więcej ławek, jeszcze więcej niby dzikiej roślinności, a miejscami zostawiono stare podkłady i szyny. A przede wszystkim, jest więcej miejsca na tych wszystkich ludzi, co było zmorą pierwszych odcinków, na których różnie bywa z przepustowością.
No tak, dzień w Nowym Jorku bez napotkania sesji zdjęciowej z modelkami nie liczy się w rejestr.
Głupio byłoby się sapać o tłumy w High Line. Na szczęście na tłum składało się sporo dzieci, które zawsze z przyjemnością sztywniackiego dorosłego podglądam.
Nie mieliśmy też problemu z wybraniem ostatniego posiłku. Od pierwszego gryza najtłustszej pizzy świata (tyle samo śmietany, ile żółtego sera), wiedzieliśmy że to ta jedyna. Nawet jeśli po jej zjedzeniu powali Was zawał – trudno. Bez ryzyka nie ma zabawy. Tak się składa, że filia Artichoke Basille’s Pizza znajdowała się dokładnie w okolicach High Line. Przypadek? Nie. Przyznaję wysoki sądzie, to było ukartowane.
I teraz taka sytuacja. Czekamy na najlepszą pizzę, na którą wydaliśmy ostatnie dolary. Zaraz zjemy ją w najciekawszym z nowojorskich parków. Radio gra Arctic Monkeys: Snap out of it. W pierwszej części pisałam o czymś takim, jak ten moment, kiedy dociera do Ciebie, że to już – że dojechałeś na miejsce i przygoda się zaczyna. Więc to był ten moment, tylko à rebours – dotarło do mnie, że to już koniec. Że przygoda się skończyła.
Miałam kiedyś takie puzzle: 101 dalmatyńczyków, 600 elementów. Nigdy ich nie ułożyłam, ale gdyby mi się udało, myślę, że czułabym się podobnie: jak po dobrze wykonanej robocie.
To był dobry wyjazd, nic bym w nim nie zmieniła. Tyle rzeczy mogło pójść źle – a nie poszło. Nowy Jork nas nie zawiódł. Jestem zadowolona ze zdjęć. Przytyłam kilka kilo, ale co zjedliśmy, to nasze. Czasu wystarczyło akurat. Niepotrzebny nam był kolejny dzień, mogliśmy wracać do domu.
Po drodze do metra spotkała nas demonstracja uliczna. NIE DLA OPUSZCZENIA NOWEGO JORKU PRZEZ NIEŚMIGIELSKĄ.COM. Dziękuję, to było naprawdę bardzo miłe.
Normalnie miałam opory, żeby robić zdjęcia w metrze, ale w drodze na lotnisko włączył mi się tryb: teraz albo nigdy. To były też jedyne dwa razy kiedy zapytałam, czy mogę zrobić zdjęcie – dziewczyna w czapeczce New York Yankees powiedziała tak, a ponieważ panowie po niej mi odmówili, została bohaterką ostatniego zdjęcia z Nowego Jorku. Wniosek: najpierw rób, a jak cię przyłapią – pytaj. Inaczej nigdy nie wygrasz Worldpress Photo. A potem to już wsiedliśmy w samolot. Reszta jest historią.
Co tu podsumowywać? Nie po to pisałam 12 postów, żeby jeszcze wysilać się z zakończeniem, to nie rozprawka na polski.
Jak będziecie mieli okazję – jedźcie do Nowego Jorku. Ja w powyższej sprawie nie mam nic do dodania. Pisałam prawdę, samą prawdę i tylko prawdę. A czego nie pamiętałam, to zmyśliłam. I jeśli nie było mi smutno ostatniego dnia, to jest mi smutno teraz. Uczcijmy to minutą ciszy, chyba pierwszy raz kończę posta bez heheszków, za to ze łzami w oczach i gilem do pasa.
PS: ŻARTOWAŁAM.