Gluten Morgen Berlin!
Gdyby tak podliczyć i uśrednić wyszłoby, że na 10 lat znajomości z Luizą K. (to jest odkąd jesienią 2005 roku napisała mi pierwszą wiadomość na gronie.net) spotykamy się średnio raz do roku.
W Berlinie też bywam średnio raz do roku. Czemu więc nie połączyć przyjemnego z przyjemnym i nie spotkać się z Luizą w Berlinie?
Najpierw jednak Tomek musiał odmówić wyjazdu tak kategorycznie, że zastanawiam się: trauma z dzieciństwa? W Berlinie był 3 razy, bawił się 2 razy ok, a raz świetnie, a nadal twierdzi że on nie pojedzie i nie pojedzie. Nie to nie – myślę sobie. Pojadę sama. Jak ten samotny wilk będę przemierzać ulice Kreuzberga. I wtedy zgłosiła się Luiza. I dobrze!
Kim jest Luiza? Zasadniczo nic się nie zmieniło od zeszłego roku: nadal jest jednym z fajniejszych ludzi na świecie. Nadal pisze bloga w starym, dobrym (bardzo dobrym!) stylu, który nie musi być ani o podróżach, ani o pielęgnacji urody. To, że polecam przekwitanie.blogspot.com, to coś więcej niż nepotyzm. To przysługa oddana ludzkości. Czuję się jak Prometeusz.
Już w polskim busie Luiza wiedziała, że będzie musiała napisać o naszym wyjeździe notkę (oto i ona). A ja już wtedy wiedziałam, że będę musiała się sporo napocić, żeby przebić te wszystkie miłe rzeczy, które o mnie napisze. Łatwo nie będzie, ale spróbuję.
Niezmiennie śliczna (oczy jeszcze większe, włosy jeszcze dłuższe, lico jeszcze gładsze) i niezmiennie dowcipna. Jednak coś się zmieniło: Luiza AD 2015 w odróżnieniu od Luizy AD 2014 jest CZŁOWIEKIEM Z ZASADAMI. Poproście, żeby opowiedziała Wam historię, o tym jak zamawiała kakao od Katarzyny Herman. Nawet Tomek się śmiał, a bawią go tylko żarty o kupie.
Jedna uwaga: Luiza ciężko znosi dissy na Muminki.
Z całą miłością do mojego męża – Luiza jest od niego ładniejsza. Łapię jak motyle każdą chwilę, kiedy mogę zrobić zdjęcia komuś innemu niż Don Pedro Adamskiemu. Zresztą – nie obżerać się słodkim i nie opijać kawusią Luiza przyjechała, ale po nowe zdjęcia na facebooka.
Dopiero jak zrobię profilowe możemy mówić, że wyjazd się uprawomocnia. Zapraszam na 50 twarzy Luizy K. I trochę Berlina w tle. I sporo klasycznych gagów: a to sie zgubię we własnym mieście po drodze na busa, a to się poślizgnę na chodniku. Kupa śmiechu.
Przygoda, każdej chwili szkoda – zaczynamy.
Przygoda #1:
50 rzeczy, których o mnie nie wiecie: strasznie się denerwuję, jak muszę gdzieś sama trafić po raz pierwszy. Do nieznanej przychodni, po odbiór zamówienia z internetów, na dworzec autobusowy na który nigdy nie jechałam rowerem.
Wytyczna Tomka była jedna: jedź prosto. Proste.
Jednak im bardziej się denerwuję, tym większa szansa, że się zgubię. O drogę na dworzec musiałam pytać na stacji benzynowej.
Przygoda #2.
Nie mów hop, nie chwal dnia, itd. To, że dojechałam na dworzec przed czasem, to nie znaczy że pojadę z Luizą do Berlina, bo jeszcze muszę znaleźć autobus, który zaraz odjedzie. Jeszcze tylko sprint przez tory, jeszcze tylko przeskoczenie ogrodzenia i już siedzę w Polskim Busie i zażeram artisan chlebek bananowy wypieku L. I już swoim trajkotaniem denerwujemy pasażerów do samej granicy. Zaczynamy podróż do jądra glutenu.
Będzie grubo. If you know what I mean.
Nasz styl zwiedzania można określić jako dolce vita (das süße Leben). Od hipsterskiej kawiarni do hipsterskiej kawiarni. Gluten, kawa, opuszczony basen i street art (ja), kosmetyki i wegańskie delikatesy (Lu).
Jak Luiza zmieni branżę i będzie szukać pracy jako starszy specjalista ds. hipsterskich kawiarni, ma moje referencje.
Stacja pierwsza: śniadanie w le bon.
Uwaga głodomory, otwarte od 9:30!
Że robienie sobie zdjęć w kawiarni jest słabe? Po tym jak malowałyśmy sie przy stoliku czekając na śniadanie, nic nie jest słabe. Albo się wstydzę, albo robię foty na blogaska.
Jako wolontariusz fundacji Mam Marzenie, Luiza wzięła ze sobą kapelusz, żebym poczuła się jak Paryżanka – co okazało się dosyć problematyczne, gdyż nie było komu go potem nosić.
Klik – i już wiecie, dlaczego nie kupię nigdy kapelusza. Wyglądam jak pastor. Nawet nie jak pastorka. Ani jak pastereczka. Jak pastor.
To białe to nie jest koloratka, tylko biała koszula, którą prasowałam zdecydowanie zbyt długo jak na rzecz, która nie ujrzała światła dziennego.
Za to Luiza – co innego. Z miejsca dostałaby azyl we Francji.
Wiecie co wyjdzie z połączenia czapki z pomponem i kapelusza? Tiara Przydziału.
Intelligence. Wit. Wisdom. Hmm… Ravenclaw!
Po opuszczonym basenie (Berliner Luft- und Badeparadies (kurz Blub)) spodziewałabym się czegoś lepszego, a tymczasem więcej Spaßu miałam w zakładach przetwórstwa ziemniaczanego w Luboniu. Ale i tak zobaczyć, jak chłopcy metalowcy pozują do zdjęć dla sklepu odzieżowego – jeśli nie bezcenne, to przynajmniej bardzo zabawne.
Stacja druga: lunch w Tischendorf. Wszystko approved: wystrój, obsługa, kanapka z batatem i papryką.
Nie odkryję Ameryki, jak napiszę że po stary dobry street art poszliśmy obok Hackescher Höfe, w bramie przy Cafe Cinema – i tak wszyscy tam już byli.
Szłyśmy od dupy strony, więc czułam się jak w grze komputerowej – wiesz, że gdzieś tu musi być tajemne przejście, ale nie wiesz gdzie. I nie masz internetu, więc nie sprawdzisz kodów. A wystarczyło wejść od głównej ulicy.
Lewa: spokojnie, człowieku. To tylko street art.
Prawa: pozdro dla spostrzegawczych. I jeszcze jeden smaczek dla sokolich oczu. Podpowiem: zdjęcie z linka i zdjęcie z prawej mają wsspólny mianownik. Nie wiem co z tego pokolenia wyrośnie.
Chwila dla fotoreporterów.
Stacja trzecia: kawa i ciasto. Five Elephant Coffee & Cake. Luiza jako znawca twierdzi, że miejsce jest kultowe. Kultowe czy nie – obsługa do wymiany, niech zostaną tylko ludzie od ciast, bo moje czekoladowe zniszczyło system.
Myślicie, że to nasze ostatnie słodkie? A brownie i szarlotka na ławce na Prenzlauerbergu? YOLO. Man lebt nur einmal.
Swoją drogą, przyjemny ten Prenzlauerberg. Już wiemy, skąd zaczniemy zwiedzanie następnym razem. Bo teraz już musimy iść na autobus, który po pół godzinie stanął na dwie godziny pod lotniskiem Schönefeld bez żadnego: przepraszam, zjebaliśmy. Ruszymy wtedy i wtedy. Spoko, w końcu jesteśmy tylko bandą bydła i wcale nie zapłaciliśmy za bilety. A mogłyśmy posiedzieć pod Siegessäule, które było must see Luizy, a którego nie zdążyłyśmy zobaczyć bo wybrałyśmy kawę w kawiarni, która i tak się zamykała.
Jeszcze się nasiedzimy, Luiza. Będziemy siedzieć tak długo, aż dostaniemy wilka. Za rok, o tej samej porze.