Londyn-Zdrój
Nie ma takiego miasta jak Lądek. Jest Londyn, Londyn-Zdrój. Wiem, bo dostałam tam skierowanie na rehabilitację po tym jak złamałam kulasa i nie pojechałam do Gruzji.
Dostałam, czy tam wypisałam sobie (a to nie to samo?). A rehabilitację, bo migiem przestałam kuleć. Jak się ma tylko jeden dzień na miejscu, to nie ma czasu na kulenie.
Równie dobrze ten post mógłby się nazywać Szaleństwa panny Eli. Chyba nie ma głupszej rzeczy pod słońcem niż jednodniowy wyjazd samolotem. Nie było też wtedy rzeczy, której pragnęłabym bardziej niż jednodniowy wyjazd samolotem.
Żeby nie było, że strzelam ślepakami – mam taką listę miejsc, spisaną rok temu, i tam stoi jak byk – pojechać na jeden dzień do Londynu.
Czy to było mądre? Zupełnie nie. Czyli to był kaprys i tylko winny się tłumaczy? Dokładnie tak. Kaprys z definicji jest nierozsądny. Ale jeszcze chwila i będę za stara na takie szaleństwa. Już noszę tylko czarne czółenka na zmianę z beżowymi. Zaraz zaczną się spódnice za kolanko. Kiedy jak nie teraz?
Na swoją obronę mam fakt, że obiecałam mojej BFF przywieźć Maltesersy. To było zanim zaczęli sprzedawać je w Biedronce.
Na przyszłość w podobnej sytuacji polecam się nie zastanawiać, bo i tak pojedziecie – o czym wiedziałam od pierwszej chwili – ale cena biletów zmieniła się w tym czasie kilka razy. Głównie na moją niekorzyść. Trzeba było kliknąć od razu zamiast się modlić nad klawiaturą i czekać aż palec boży wciśnie za mnie „kontynuuj”, „kontynuuj”, „kup”.
Pierdu pierdu, ale najważniejsze co innego było. Otóż nigdy i nigdzie nie wyjeżdżałam sama. W moim przypadku mamy do czynienia z brakiem orientacji w terenie tak bardzo, że potrafię wejść do sklepu, wyjść ze sklepu – i nie wiedzieć skąd przyszłam. Więc jakby tak na to spojrzeć, to niewinna wycieczka zmienia się w obóz przetrwania – w miejskiej dżungli. Tomek tylko czekał aż zadzwonię zapłakana i będę prosić, żeby po mnie przyjechał. Figa! Ostatni raz tak skupiona byłam na maturze z historii, z tą różnicą, że wtedy mi nie poszło. Teraz szłam jak po sznurku. Ani razu się nie zgubiłam. Ani razu nie skuliłam w kącie i nie zaczęłam płakać. Impressive, no?
Wiem, że są tu osoby, które nie przestając dłubać w nosie zaliczają na własną rękę kontynent za kontynentem. Ale nawet takie osoby kiedyś musiały kupić pierwszy bilet na weekend do Brukseli czy Sztokholmu i idę o zakład, że trzęsły się wtedy jak galareta.
Uwaga: to nie jest przewodnik po Londynie. Chyba, że szukacie pomysłów na którąś z kolei wizytę – wtedy służę. Dzisiaj nie wezmę Was za rękę i nie pójdziemy do National Gallery. Ja już swoje selfie z telefonu na Piccadilly Circus mam. Taka kolej rzeczy: za pierwszym razem oglądasz zmianę warty pod Pałacem Buckingham. Za drugim razem jesz street food na Bricklane. Za trzecim razem po prostu spacerujesz.
A w ogóle jeśli nie wiecie co robić z Londynie, to Agnieszka z I saw pictures Wam powie. I zrobi to dobrze.
Napisawszy powyższe, mogę przystąpić do zdjęć.
Zaczęłam od czegoś prostego. Dotrzeć na Trafalgar Square. Jeśli tu nie trafię, to znaczy że nigdzie nie trafię i mogę wracać na lotnisko. (Trafiłam. Mogę wszystko.)
Czy wiesz, że: Na Oxford Street jest nie tylko Primark? Na strawę bardziej duchową zaprasza The Photographers’ Gallery – dostępna, jak to bywa w Londynie, za dobrowolną donacją. W praktyce wchodzi się za free i tylko sumienie daje znać o sobie co chwilę. To przejdzie, zawsze przechodzi.
SoHo, Londyn. Z samej zawartości śmietników można sie zorientować, że jest poniedziałek rano. (Pochopne wnioski, jakobym pojechała do Londynu i zbierała śmieci, proszę zachować dla siebie. Budżet miałam skromny, ale nie aż tak).
Trzecia wizyta to już jak wracanie na stare śmieci. Sztachanie się zapachem metra, nonszalanckie przytykanie Oystera do czytnika, przechodzenie na czerwonym świetle pod nosem policjantów. Like a local i like a boss w jednym. Przynajmniej tak to wyglądało w mojej głowie.
Jedna trzecia zadowolenia z wyjazdu to pogoda.
To uczucie, kiedy sprawdzasz prognozy i akurat na dzień Twojego wyjazdu przypada załamanie. Wyobrażam sobie, jaki szał zrobiłby mi Regent’s Park w słoneczny dzień. Pokarmiłabym kaczki, gdybym nie bała się że odmrożę sobie ręce, jak tylko wyjmę je z kieszeni. Posiedziałabym na trawce, gdybym nie ryzykowała zapalenia pęcherza moczowego.
I tak, trzesąc się z zimna na Primrose Hill obiecałam sobie, że nigdy więcej nie wybiorę „ładnie” zamiast „ciepło” i „wygodnie”. Jeśli przedkładasz „szalik” nad „szal”, przedłóż też mind over matter. Żeby było zabawniej, taka ze mnie była elegantka, a miałam buty trekkingowe – do płaszcza.
O tej godzinie zaczął doskwierać mi pierwszy minus bycia forever alone na wyjeździe: nie ma do kogo otworzyć japy. Mogę gadać do siebie, ale to jakby nie to samo. Mogę zadzwonić do Tomka, ale to złotówka za minutę.
Idę do Camden, może tam z kimś pogadam… not!
O takich miejscach jak Camden Market prawdopodobnie mówi się, że to już „nie to samo, co kiedyś”.
Minusy bycia forever alone na wyjeździe #2: nie ma z kim jeść na pół. Dramat.
Wyprawę sfinansowałam całkowicie ze środkow własnych, żeby nikt mi nie zarzucił, że za hajs męża baluję (a mąż tyra w pracy). Siłą rzeczy (siłą woli), środki te należały do zbioru zamkniętego, więc jeśli coś jadłam to raczej wypieki z Marks & Spencer niż street food na Camden Lock Market.
Potrzeba matką wynalazków: a jakby zrobić taki carpooling, tylko że z jedzeniem? Umawiasz się z ludźmi na wpólne wyjazdy, żeby więcej rzeczy spróbować. Brawo ja. Już mogę zakładać startup. Foodsplitter.com, wkrótce na kickstarterze.
Czasem żałuję, ża moda wraca. Na grunge nie powinna wrócić nigdy.
I dramatyczna zmiana scenerii. Teleport przenosi mnie w okolice katedry Św. Pawła, gdzie ostatnie niedobitki z city schodzą z szychty.
Obiło mi się kiedyś o uszy, że jest taki pan co rzeźbi i maluje w gumach do żucia przyklejonych na chodnik. Nazywa się Ben Wilson i zanim doszłam do połowy Millennium Bridge i przypadkiem podsłuchałam jak przewodnik opowiada o tym grupie, zdeptałam połowę jego prac.
Za co lubię Tate Modern? Za super zbiory sztuki współczesnej i za bycie za darmo? Nie. Za to, że znajduje się w budynku po starej elektrowni? Cieplej, ale nie. W hali turbin można robić zawody w ślizganiu. I nikt ci nic nie powie. I za to lubię Tate Modern. Spróbujcie zrobić to samo w National Gallery,a będzie to ostatnia rzecz jaką zrobicie w życiu.
Jeśli 2 razy to już tradycja, to tak – mamy taką tradycję. Że za każdym razem (każdym z dwóch razów) robimy spacer po Southbank. Od Mostu Westminsterskiego po Tate Modern. Pogapić się na skejtów. Wejść na tyły OXO (pamiętajcie, że na górze jest darmowy taras. Trzeba tylko przemóc wstyd przed elegancko ubranymi ludźmi i wejść jak do siebie). Posiedzieć na ławce pod niebieskimi światełkam. Z Tomaszem na łączach, prawie jakbyśmy tam byli we dwójkę. Tradycja podtrzymana.
Chłopaki z Gryffindoru na wycieczce w Londynie. Przyjechali wybrać trochę hajsu od Gringotta. Pewnie wszystko przepuszczą na koks i kremowe piwo.
Grafitti tunel na Leake Street. Malować można legalnie, tylko trzeba uważać na puszki z farbą. Podobno kradną. Jak następnym razem będę tam zostawiać tagi, to będę uważać.
Do tej pory nie wiem gdzie byłam, ale w połowie tunelu były otwarte drzwi – więc weszłam. I chyba trafiłam na tyły jakiegoś teatru. W każdym razie pobuszowałam po piwnicach, garderobie i nikt mnie o nic nie zapytał.
Ja to mam szczęście do załapywania się na teledyski gangsta raperów.
Wiedząc, że nie umiem się zachować jak człowiek w knajpach z bufetem, w Chinatown od razu poszłam do Jen Cafe na michę pierogów za piątaka.
Na tym etapie wycieczki zaczęłam się zastanawiać, co ze mną nie tak. Nie żebym była superlaska, ale zawsze jak sama się pokręcę trochę po ulicy, mogę liczyć na propozycję matrymonialną – którą zawsze odrzucam, pokazując że już mam jedną obrączkę na palcu. Pan, który mnie zagadnął miał więc dobry timing i poprawił mi humor na resztę wieczoru, ale cóż z tego, skoro nie zaliczył. Better luck next time.
Jeszcze tylko doczłapać się na Victorię. Jeszcze tylko nocka na lotniskowej pryczy. Note to self: jeśli wmówię sobie że będzie mi zimno na lotnisku bo tak przeczytałam w internetach – to będzie mi zimno na lotnisku.
Wyciągnięte z kapelusza wnioski z mojego pierwszego razu w „samotnej podróży”:
1. Jestem twardsza, niż myślałam. Jak nie mam komu smarkać w rękaw to niewygody biorę na klatę i po prostu je znoszę.
2. Jak nikt nie patrzy, to wcale nie jestem taką fajtłapą. Umiem ogarnąć od A do Z nie tylko organizację, ale i nawigację. Jest jeden minus – patrz pkt. 3.
3. Coś kosztem czegoś – albo robisz zdjęcia, albo nawigujesz. Dlatego polecam zdjęcia Damiana Chrobaka, który ma trochę więcej czasu na chodzenie po ulicach Londynu niż ja.
4. Dobrze jest pokręcić się samemu, bez wyrzutów sumienia, że oto wchodzimy kolejne zagłębie street artu i ja bawię się świetnie, a Tomek cierpi męki.
Ale za bardzo lubię towarzystwo mojego męża, żeby za często z niego rezygnować. Po prostu: razem jesteśmy zajebiści.
(Z ostatniej chwili: Tomek mi powiedział: ale ja lubię z Tobą zwiedzać. Tak powiedział. Nie zmyślam.)
Next week on niesmigielska.com: jeszcze inne doświadczenie: zwiedzanie z kimś, kto nie jest Tomkiem Adamskim. Będzie się działo. Będzie zabawa, będą głupie skecze i chamskie dowcipy.