Porto cz. I
Sorry za tytuł-suchar, chciałam jak zwykle wymyślić coś zabawnego, ale im bardziej wpisywałam do wyszukiwarki rymów „Porto”, tym głupsze rymy z siebie wypluwała. Paszportom, kurortom. Zostańmy przy tym co jest. Lepsze suche Porto w garści niż do Porto z paszportom zaindeksowane przez google.
W ostatniej chwili: eureka! Narobić w porty w Porto. Dobre, dobre? Ile gwiazdek?
Czy ja upadłam na głowę? Jak miałam kaprys żeby polecieć na jeden dzien do Londynu, to przynajmniej całość zajęła mi 3 godziny z dojazdem na lotnisko włącznie. W przypadku wypadu do Porto operacja przedstawiała się tak:
3 godziny w Polskim Busie, 3 godziny na Schönefeld, 3 godziny lotu i jedna noc na lotnisku – i już mogę włóczyć się po stromych uliczkach, a wieczorem pić vinho z blogerką.
Przed snem obiecałam sobie: to ostatni raz, czuję się jak bezdomna, ale koniec końców nocka na lotnisku minęła mi zaskakująco przyjemnie. Na miękkiej kanapie w hali przylotów wyspałam się jak królewna. Do podusi poczytałam dobrą książkę. Włosy umyte w zlewie takie puszyste. Więc to był ostatni raz – do następnego razu.
To samo w drugą stronę (minus spanie na lotnisku). W domu byłam o drugiej w nocy, w poniedziałek zasiadłam za swoim biureczkiem punkt 7:30. I nawet nie zaspałam!
Już nie mówię, że to był kolejny samodzielny wyjazd w tym roku. Pff, czym tu się chwalić. Najpierw na dzień, teraz na dwa – niedługo tydzień, miesiąc i tyle Tomek mnie będzie widział jak wyruszę dookoła świata. Żartuję, nadal zwiedzanie z moim mężem to jest to, co lubię robić najbardziej. I wcale nie piszę tego pod przymusem i nikt nie przystawia mi broni do skroni. Plus, co dwa żołądki to nie jeden, sama nie ogarnę tyle jedzenia co we dwójkę. No i ktoś musi prowadzić jak wypożyczamy samochód.
Czemu Porto? A, bo byłam w Lizbonie i mi się podobało. Powód jak każdy inny.
Więc wysiadam z metra. To uczucie, kiedy zaczynasz zwiedzanie i nie wiesz, czy zrobisz w ogóle jakiekolwiek zdjęcia. Głupio przyznać, ale pierwsze minuty to dla mnie zawsze spore nerwy. Jak to tak – pojechać i nie przywieźć zdjęć? Porażka, to już lepiej zaczepić się pod mostem i nie wracać wcale.
I wreszcie to uczucie, kiedy jest godzina 10 rano, a już masz tyle fot, że zapełnisz posta. Tak było w Porto. To jest moje kryterium jakości i Porto może sobie powiesić na ścianie certyfikat w ramce.
Miasto, w którym cyganki ubierają się pod kolor kafelków kościoła, pod którym żebrzą? Tak bardzo wow. Sama Capela das Almas też fajna.
Pewnie też swoje zrobiło że byłam na cukrowym rauszu po pierwszym tego dnia słodkim do kawy. Swoje mało pochlebne zdanie na temat portugalskich słodyczy (tak samo jak laudum na temat portugalskiej kawy) wyraziłam (wyrażałam) tu.
Albo miałam szczęście, albo byłam taka wygłodzona, w każdym razie croissant zjedzony w no name pastelarii przy metrze Bolhão dorównywał tym francuskim. Serio, też nie wierzę że to piszę.
Przystanek pierwszy na mojej mapie – dopóki jeszcze używałam mapy: budzący się do życia Mercado Bolhão, który kupił mnie od pierwszej chwili. Z jednym zastrzeżeniem: byłam tam jedynym białasem z aparatem na szyi. Nikt na mnie nie zwracał uwagi, a jeśli już to tylko po to żeby się uśmiechnąć i odpowiedzieć na moje „bom dia”.
Zajrzałam tam też po godzinie 12:00 – i to było już zupełnie inne miejsce. Hej, emeryci z Rajchu też chcą kupić świeże owoce na ryneczku w Portugalii. Więc Mercado Bolhão polecam – tak do 9 rano. Potem bańka pryska, a karoca zamienia się w dynię.
Są świeże ryby, są i koty. Są koty, są zdjęcia.
Zdjęć narobiłam, ale czy coś kupiłam żeby wesprzeć choćby eurocentem lokalnych sprzedawców? Nie, przecież nie po to jestem na wyjeździe, żebym owoce i warzywa jadła. Ale codziennie kupuję na osiedlowym ryneczku polskie truskawki (7 zł/kilo, the game is on), więc wiem co to znaczy swój do swego, bitch. No i gdyby przeliczyć ile utopiłam na portugalską kawę, uzbierałabym na średniej klasy samochód (na resorach).
Tradycyjna religijność Portugalczyków ujmuje. Tu: Matka Boska patronka Coca Coli. Niżej Matka Boska przeciwko łupieżowi walcząca.
Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta.
Dwa kościoły w cenie jednego (rozdzielone budynkiem mieszkalnym). Ale pani zbierająca hajs – jedna. Sprytne!
Koniec tego owijania w bawełnę. Nie modlić się tu przyjechałam, ale zagubić się w wąskich, urokliwych uliczkach Ribeiry i tym podobne trolololo. Czy wiesz, że stare miasto w Porto wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO?
Czym byłyby uliczki w Porto bez wiszącego prania? Bez prania Porto nie byłoby Porto, można by je pomylić z Radomiem na przykład. Dlatego pranie robią wolontariusze UE, a do każdego uruchomienia pralki Europejski Fundusz Rozwoju Regionalnego daje dopłaty – 50% do prania kolorowego i 66,6% do białego.
Jak są te takie oprowadzane alternatywne wycieczki, powinno się móc na końcu powiesić jedną sztukę prania na sznurku. Inaczej nie poczujesz tego klimatu.
Różnice między Porto, a Lizboną są takie jak między stolicą a drugim największym miastem w kraju – przy czym Porto wydało mi się zdecydowanie mniej okafelkowane – ale za to nadrabiało wiszącym praniem. Widocznie albo pranie, albo kafelki.
Ostrzegam: jeśli w Lizbonie ktoś marszczył nosek na obdrapane kamienice, do Porto nie ma po co zaglądać. Zmarszczki mu zostaną.
Historyczny moment. Po raz pierwszy pozwoliłam sobie – oczywiście w graniach rozsądku – na romantyczne „kij z planem” i odhaczanie kolejnych punktów z mapy, tylko o ile zaprowadziła mnie do nich jakaś szczególnie klimatyczna alejka.
Uliczki, uliczki, uliczki! Tak sobie myślę, że dobrze że Tomka ze mną nie było. Pewnie wtedy jego relacja streściłaby się w: nuda, nuda, nuda. Dla mnie: frajda, frajda, frajda.
Wszyscy młodzi ludzie w Porto gdzieś się podziali, najpewniej na emigracji. Miasto przeszło pod władanie starszych ludzi: mężczyźni siedzą nad gazetami w churrasqueriach, kobiety trzęsą rynkiem rybnym na Mercado de São Sebastião (niedaleko katedry). Mężczyźni won, co wy wiecie o wybieraniu ryby na niedzielę na obiad.
Nie na moje wyślizgane baleriny nawierzchnia w Porto. W górę i dół po bruku najlepiej szwędałoby mi się w adidaskach, lecz cóż, skoro postanowiłam damą być.
Najlepiej jak dama się zgubiła (na pół godziny) gdzieś na rozkopanej drodze pomiędzy mostem Luisa I a tym drugim i musiała uprawiać wspinaczkę skałkową po stromej skarpie przez zaszczane zaułki – tylko po to, żeby się ucieszyć przedwcześnie, że już koniec – bo wyszłam prosto na tory kolejowe. 200 metrów po torach i jest przejście! Prosto na czyjś ogródek. To był ten moment, w którym o mało nie narobiłam w porty w Porto. Nie idźcie tą drogą, napisałabym. Ale tam nawet nie było drogi.
A poza tym z moją orientacją w terenie git.
Przez góry i doliny wybierałam się na sobotni pchli targ. To co zobaczyłam w Porto przywróciło mi wiarę, że pchli targ z prawdziwego zdarzenia istnieje jeszcze w Europie i ma się dobrze – myślałam, że jako ostatnia fason trzyma Stara Rzeźnia w Poznaniu. Chińskie majtki i klapki kubota były w zdecydowanej mniejszości (Rzym powinien się wstydzić za Porta Portese). Rozebrane plastikowe lalki były w zdecydowanej większości. Creepy.
Żeby coś kupić, musiałabym najpierw iść na warsztaty z targowania, ale co sobie pooglądałam, to moje. Zawsze sobie tłumaczę: Ela. Wspomnienia, nie przedmioty.
Myślałam że bifana znaczy tyle co kanapka – i tak też się to hasło prezentuje w googlach. Otóż nie. To co ja dostałam po pokazaniu palcem na menu, to był kopiec mięsa. Pamiętacie jak mama mówiła Wam „zjedz chociaż mięso”? Choćbym próbowała zjeść tylko mięso, wyłączając ryż i frytki z majonezem – i tak nie dałabym rady dojeść do końca. To była największa góra mięsa jaką kiedykolwiek mi podano jako samodzielny posiłek. Niestety nie była też najpyszniejsza, ale już przywykłam że kuchnia portugalska mnie nie rozpieszcza.
Na plus, że najadłam się w takim naprawdę lokalnym bistro, ze starszymi smutnymi panami.
W trosce o Wasz czas (lato jest, wstańcie od tych komputerów) na tym zakończę pierwszą część relacji. W następnym odcinku takie ikony miasta jak Cafe Majestic, słynna księgarnia do której turyści przychodzą robić sobie zdjęcia, Wiola Starczewska. Warto czekać.