Edynburg: bloger blogerowi na kanapie
Islandia, Nowy Jork, Szkocja. Tak wygląda nasza wyjazdowa klasyfikacja medalowa. Co sprawiło, że czterodniowy wypad wepchnął się przed jedzenie ślimaków w Maroku i zgniłe jabłka na Sri Lance? Czynnik ludzki (i wypasiony samochód z wypożyczalni). Po 3 dniach pasienia się światowej klasy widokami z Isle of Skye i drogi przez Highlandy, przyszła kolej na pasienie się brownie wypieku Małgo (albo Kuby?) w Edynburgu. Do Poznania wracaliśmy ciężsi z cięższymi sercami niż zwykle.
Dla przypomnienia: tak wyglądają widoki z samochodu oglądane podczas wożenia się przez Szkocję. Ktoś musi prowadzić, aby zdjęcia mógł robić ktoś.
To już są naprawdę ostatnie, więcej z kapelusza nie wyciągnę. Więcej tu i tu.
Bo w ogóle, to obiecałam sobie, że w 2015 roku poznam przynajmniej jedną nową osobę z internetu (#postanowienienoworoczne). Nie minęły dwa tygodnie, a już piłam kawę z Kingą i temat mogłabym uznać za zamknięty, gdyby nie to, że przyjemnie tak rozmawiać i pić z kimś kawę. Mogłabym częściej. Kolejne dwa tygodnie – bach, spotkanie poznańskich blogerów podróżniczych. Potem poszło lawinowo, ale w życiu nie spodziewałabym się, że zanim opiszę, jak to Gosia z Kubą w Edynburgu nas gościli, my będziemy gościć ich – w Poznaniu. Bloger blogerowi spał na kanapie.
Im bliżej do Edynburga, tym częściej sięgamy po alkohol nerwosol. Czy będziemy dla nich wystarczająco w porzo? Czy oni okażą się dla nas aby na pewno spoko?
Jeszcze Gosia i Kuba tego nie wiedzą (właśnie się dowiadują), że byliśmy w Edynburgu chwilę wcześniej, tylko przesiedzieliśmy 20 minut na schodach któregoś z teatrów gryząc palce z nerwów. Tak, Tomek też. A że przy okazji jakieś street photo się trafiło, to źle?
Ale nie tylko my ogłosiliśmy stan alarmowy. Ptaszki ćwierkają, że Kuba przed naszym przyjazdem wymieniał silikon w łazience (widzicie, nie można przy mnie mówić takich rzeczy nawet żartem). Za to u nas na przyjazd Frejów malowano klatkę schodową, zgłosiłam do spółdzielni miesiąc wcześniej.
Nerwy się skonczyły, jeszcze zanim opróżniliśmy butelkę wina. Po prostu pan i pani Frej to bardzo fajni ludzie. I też doceniają estetyczną rolę podziwiania zachodów słońca, dlatego po kolacji (pierwsze szparagi w tym roku!) poszliśmy na jeden. Ładny.
Uświadomiłam sobie, że w Poznaniu nie ma czegoś takiego jak punkt widokowy. Taki, żeby i widok na miasto był, i zachód słońca dało się obejrzeć. Słowem, taki jak Calton Hill w Edynburgu.
To oni! To ich objedliśmy z ciasta, to z nimi przegadaliśmy godziny, to ich silikon w łazience testowaliśmy. Szczelny.
Zauważyliście, że wszyscy młodzi ludzie rozmawiają o pracy, zarobkach, emigracji. Nawet nie o polityce. Z kim się nie spotkać. Znak czasów.
Pamiętacie świętą Natalię od wegeburgerów? Niespodzianka! Najpierw bawiliśmy się cały dzień w spotted: Edynburg, a na wieczór całą paczką poszliśmy do prawdziwego szkockiego pubu na prawdziwe szkockiego piwo. Ja piłam guinnessa. (Piłam cały wieczór i dopić nie mogłam. Wino > piwo > długo długo nic > guinness).
Niżej: lansy na New Balance’y. Tomasz długo się nie polansował, kilka dni później wypalił sobie w nowych butach dziurę. Typowy Tomek.
Rano. Miastoznawcza część wycieczki. Przyznam, że po raz pierwszy prawie się nie przygotowałam do wyjazdu i ufna jak owieczka dałam się oprowadzać lokalsom po mieście. Dla mnie to duża ulga, dla Małgosi i Kuby – pewnie duża presja. Polecam zwłaszcza usługi Jakuba jako przewodnika po Edynburgu. Nielicencjonowany, ale to nie znaczy że niewykwalifikowany. Kto, gdzie, komu, w którym wieku, za ile działka (por. nieruchomość). Od niego wiemy, że w Edynburgu ludzie mają własne parki (!), a w Glasgow można zarobić kosę między żebra. Tego nie przeczytasz w przewodniku Lonely Planet.
A jedną ciekawostkę sama wyszperałam: w Edynburgu znajdziecie najdroższą szczalnię dla lumpów na świecie: Scotsman steps. Edynburscy luje mogą sikać na dzieło sztuki i 104 odmiany marmuru, podróżując w ten sposób po świecie.
Możemy ubić deal: ja idę pakować plecak na Islandię, a wy w temacie Edynburga zdajecie się na alternatywny przewodnik od Małgo, z którego powybieraliśmy sobie jak rodzynki wszystko co najlepsze.
Na przykład śniadanie w Milk. Ale uwaga, podobno w Cafe Class byłoby lepsze (gdyby otwierali w niedzielę przed południem).
Albo: miasteczko z westernu. Dziki zachód na północy Wielkiej Brytanii. Zupełnie od czapy + opuszczone = dla mnie.
Albo kawa z białą czekoladą i trawą cytrynową w Artisan Roast na Bruntsfield St. Mówi samo za siebie.
Albo: Tiviot, czyli miejsce, w którym stołowałby się i czilował Harry Potter, gdyby studiował w Edynburgu.
Nie jesteśmy aż tak alternatywni, żeby się nie przejść po klasycznym Edynburgu, kamiennym i ze stromymi uliczkami. Taka sytuacja: macie przed sobą najbardziej edynburski obrazek jaki może być: widok przez Advocate Close. I wtedy na scenę wkracza (wbiega) nikt inny jak najprawdziwszy Szkot, furkocząc kiltem.
Taki moment! Tak zmarnować! To zdjęcie powinno być milion razy lepsze.
National Museum of Scotland ma wszystko. Wiktoriański hol, taras na dachu, owieczkę Dolly i tyranozaura. Czasu starczyło nam na taras widokowy i pójście na siku, ale spoko – już teraz wiem od czego zacząć zwiedzanie Edynburga w przyszłości.
Zawsze jest pora na kawę i ciasto, nawet przed obiadem. Ergo: zawsze jest pora, żeby pójść do kawiarni Lovecrumbs (WE DON’T DO SOUP. OR SANDWICHES, OR BOOKINGS OR GLUTEN FREE), w której wszystko jest urocze, a najbardziej wielkie okno w wykuszu obstawione poduchami.
KAŻDY chciałby tam usiąść, ale nie każdy miał tak dobry refleks i twarde łokcie jak my. I co się okazało? Czuliśmy się jak na wystawie i każdy człowiek z ulicy mógł nam zaglądać w talerzyk. I średnio tam wygodnie. Miałam problem co z nogami zrobić: pobrudzić Tomka, czy kopnąć w talerz? Be careful what you wish for, jednak stoły i krzesła po coś wymyślono. Ale brownie mistrz.
Jaka to ulga że ktoś jeszcze robi zdjęcia jedzeniu przed jedzeniem! Myślałam że jestem sama jedna na calutkim świecie.
Wracamy do mieszkania jak z Pinteresta na pół godziny dla słoniny. U Was w domu też się tak mówi? Śpik trwał do przerwy obiadowej, à propos której kradnę pomysł na tartę z kozim serem i warzywami na obiad dla gości. Pyszne, szybkie i da się zrobić kolektywnie. Tarta u Frejów powinna znaleźć się w edynburskim przewodniku.
A potem to już rozstania i podziękowań nadszedł czas. Kwiaty, szampan, mowa pożegnalna.
A nie, przepraszam! Jeszcze tylko nieudany atak szczytowy na Arthurs Seat. Nieudany, bo nie od tej strony co trzeba zaczęty, a jeśli chcieliśmy zdążyć na drugi dzień do pracy, wypadałoby nie spóźnić się na samolot. Różne wymówki mogłyby przejść, ale przepraszam, nie będzie mnie dzisiaj bo wchodzę na WYGASŁY WULKAN GÓRUJĄCY NAD EDYNBURGIEM (tak!) chyba nie. Chociaż?