We’ll always have Paryż cz. III
Szkoda żeby Paryż rozgrzebany leżał – takie ładne miasto, tak się marnuje. Dokończę relację raz, a porządnie, a w następnym tygodniu dostaniecie trochę Islandii spod lady. Tym bardziej, że mam dla Was tajemną wiedzę do podzielenia się. Deal?
Tajemnica Pierwsza: gdzie kupić kakaową bagietkę.
Wiem że to śmieszne, ale nawet na 3-dniowym wyjeździe jestem w stanie wyrobić sobie rutynę, wydeptać własne ścieżki, kupować w swoich sklepach, jeść z naszej piekarni. NASZA PIEKARNIA była po prostu pierwszą otwartą po drodze na stację rowerów miejskich, ale więcej takich zbiegów okoliczności w życiu poproszę – bo sprzedawali tam ni mniej nie więcej, tylko najpyszniejszą rzecz na świecie: kakaową bagietkę. Nie że słodką, po prostu: z kakao i kawałkami czekolady. Gontran Cherrier ze swoją czarną bułą może się schować, cocoa is the new black. Zapamiętajcie to nazwisko: Rodolphe Landemaine.
A, walić chronologię. Pociągnijmy temat glutenu. Niżej: koronne dowody w sprawie o wyższość wypieków francuskich nad jakimikolwiek innymi.
Escargot pistache. Praline brioche. Croissants aux amandes. Czy na cukrzycę można umrzeć?
Jaki jest szczyt obciachu? Wejść do paryskiej piekarni i zapytać o bezglutenową bagietkę. Myślicie, że francuskie dzieci wiedzą co to celiakia? Nie sądzę. Albo może te, które wiedzą, są zamykane w specjalnych zakładach. Zrzucane ze skały do morza. Nie wiem, gdybym miała nie jeść glutenu i żyć we Francji, codziennie błagałabym, żeby mnie dobić.
Okolice kanału St. Martin wspominam bardzo dobrze. Nie tylko ze względu na piekarnię od której wypieków uginają się nogi – a Le Comptoir General to pies? Im bardziej nie da się powiedzieć, czym jest dane miejsce, tym bardziej ma szansę mi się spodobać. Odwrotnie proporcjonalnie niż Tomek, który z miną skazańca czekał aż skończę robić fotki (aż tak bolało że mogłeś sobie odpocząć?). Na pewno to był kiedyś hotel, taki z holem i żyrandolami – jak Sia Rihanna by się na nich bujała! Teraz – cholera wie. Kawiarnia, pub, centrum sztuki afrykańskiej, lumpeks, sklep z winylami, gabinet osobliwości, biuro rzeczy znalezionych. Wszystko na raz.
Studencka pizza za 5 euro z Pizza Le Coq – jakości odpowiadała mniej więcej naszej pizzy za 5 złotych. Nie namawiam, ale i nie odradzam. Wiem jedno: w takim mieście jak Paryż, kiedy możesz podjeść za piątkę, nie lekceważ tego faktu.
Warsztaty street photo, prowadzenie: nieśmigielska.com. Lekcja 1. Sposób „na Tomka”.
Jedna pizza na nas dwoje to chyba jakiś żart, na czas wyjazdu uruchamiają się nam dodatkowe żołądki. W sam raz na lunchboxa od Ma Kitchen. Spoko cena/jakość. Nie dość, że smaczne, to jeszcze jakieś koreańskie i zdrowawe. Uwaga na kolejki!
Promenade Plantée – pomysł na magiczną przemianę nieużywanych torów w park – brzmi znajomo? Być może gdyby nie Promenade Plantée nie byłoby Highline w Nowym Jorku, więc przymykam oko na niedoskonałości paryskiego prekursora, który jest po prostu nudny. Nawet nie pamiętam jak bardzo, bo nie zrobiłam ani jednego zdjęcia.
Ale nie mam pretensji. Gdyby nie Promenade Plantée, nie dotarlibyśmy do najdziwniejszego kościoła świata: Église du Saint-Esprit, w którym smaczek goni smaczek.
Z zewnątrz: neogotyk i klinkier. W środku Hagia Sophia – z surowego betonu. Zbudowany: w latach 30. XX wieku. Czad, odlot i inne młodzieżowe słowa!
Tajemnica Druga: Gdzie stoją chińskie prostytutki (i nie jest to Plac Pigalle; 皮嘉尔广场 – przyp. tłum.)?
W Belleville – jedno z dwóch paryskich Chinatown (właściwie: Indochinatown). Do drugiego nie dotarliśmy, ale słyszałam że jest na wielkim blokowisku – już zacieram rączki. Jeszcze mnie tam nie widzieli. Ale zobaczą. Czyli Musee d’Orsay i chińskie blokowisko, jest do czego wracać.
Nie wiem jak to działa, ale oprócz Chińczyków w Belleville mieszkają artyści. I podobno street artu należy szukać właśnie tam, np. na Rue de Denoyez – że niby najbardziej streetartowe ulicy na mieście. Ktoś tu chyba pomylił pojęcia, bo graffiti koło street artu ledwo leżało, a Rue de Denoyez mogłaby sobie przybić piątkę z Atenami. Doskonała pożywka dla chamskiego Adamskiego, co chwila pokazywał mi palcem: patrz, Ela, street art (zasprejowany śmietnik). I tu street art (potagowana donica)! I tak dalej. Bardzo nieładnie z jego strony się tak wyśmiewać.
Park Belleville – wyobrażam sobie, że w słoneczny dzień (czyli dokładnie taki, jaki mieliśmy 24 godziny później) zachód słońca na Belleville może być najpiękniejszy na świecie. W niesłoneczny dzień prezentuje się średnio, ale jest Wieża, więc jest plus.
I kolacja u wietnamczyka. Jeśli wejdziesz między wrony, to w chińskiej dzielnicy chyba nie będziesz jeść żabich udek, nie? Sajgonki i nudle z wieprzowiną – jedyny posiłek zjedzony w knajpie, po ludzku, przy stoliku (a nie na chodniku/ławce w parku/schodach) na jaki się szarpnęliśmy w Paryżu. Bardzo tłuste, bardzo smaczne, bardzo kopiasta porcja. Jeśli ja nie mogłam przejeść, to chyba coś znaczy.
Mocno zaskoczyło mnie, jak wygląda Montmartre – a wyglada odwrotnie proporcjonalnie do tego, co lubię. Okolica jest dla mnie spalona, odkąd da się tam kupić selfie stick. Dlatego zamiast pić wino i palić papierosy ze zblazowaną miną na Place du Tetre, polecam raczej spokojne okolice Rue de Cortot i cmentarza Montmarte.
Paryż for free (jest coś takiego): Musée d’Art Moderne de la Ville de Paris. Nie jest to d’Orsay (coś nam musi zostać na następny raz), ale jakiś Modigliani zawsze się znajdzie.
Pret-a-porter, Paris printemps ete 2016.
Szafiarsko zaczęłam, szafiarsko dokończę: musieliśmy zrobić przymusowy detour do H&Mu, żeby kupić sobie takie same spodnie jak te, które właśnie rozdarły się Tomkowi na dupie.
Nic tak nie robi dobrze na smutki jak naleśnik z nutellą od Au p’tit Grec. Tam gdzie są studenci (a są na Rue Mouffetard), tam też są obiady za piątkę. Piątkę euro, oczywiście, bez szaleństw.
Ostatni wieczór: wino, sery i winogrona. Tylko my dwoje, Wieża Eiffla i 9 tysięcy innych turystów. Nawet sprzedawcy szczekających piesków nam nie przeszkadzali. Bardzo dobra kolacja, mimo że Tomek narzekał, że jeden z serów śmierdział mu menelem. WTF?
A jakie dobre ostatnie śniadanie! Zostawmy na boku bagietkę z kakao (weszła, a jakże) i skupmy się na tym kwadratowym z prawej. Nazywało się toto pepito i składało z 10 000 warstw ciasta przekładanych 10 000 warstw czekoladowo-migdałowego nadzienia. Nie piszę więcej, bo się popłaczę.
Na koniec uparłam się, że nie wyjadę dopóki nie zdybię na zdjęciu ładnej Francuzki w beżowym trenczu, w końcu było ich tam więcej niż psów. Jak na złość, wszystkie się gdzieś schowały. Merde! Następnym razem złapię Was wszystkie!