I znów o 10 lat za późno. 10 lat nie mogły się ze sobą zbiec: wystarczająco mocne chęci i wystarczająca ilość twardej gotówki w ręku. Pamiętam jak na zakończenie gimnazjum dostałam 100 zł jednorazowego stypendium za piątki na świadectwie. 100 zł kosztował bilet na 1 dzień Openera. Na Openerze w 2005 grali The White Stripes. Zagrali beze mnie (Dzięki, mamo. To już 15-sto latka nie może sama pojechać na festiwal 400 km od domu?).
A znów za późno, bo na zeszłoroczny Przystanek Woodstock powinnam była wybrać się w czasach kiedy nosiłam w lato glany, a nie teraz, jak wożę się w cielistych szpilkach.
Dzisiaj nadszedł czas, by porównać oba festiwale. Okiem starego człowieka.
Na moje doświadczenie składają się: ostatni dzień na festiwalu Woodstock 2014 (mieszane wrażenia tu) i ostatni dzień na festiwalu Opener 2015 (mieszane wrażenia poniżej), więc można powiedzieć że jest ono wieloletnie.
Na końcu znajdziecie ostateczne rozstrzygnięcie. Ale nie przewijajcie za szybko, jeszcze foteczki!
Co by ze mnie był za #blogtrotter, gdybyśmy najpierw nie połazili po Gdyni?
Śledztwo internetowe szybko wykazało, że najlepszą miejscówką na śniadanie jest Aleja 40. Byłam, sprawdziłam, mówię: nope. Nie wiem czy to tylko jak Kasia Tusk tam jada – wtedy jadła – ale nie lubię jak posiłek trwa krócej niż czekanie na kelnera żeby złożyć zamówienie. Pół biedy, gdyby moja jaglanka była pyszna.
Za to wystrój śliczny – tylko kafelkami z podłogi się nie najem.
Ale już pączki z Pączusia (Świętojańska 20) – numer 1 w Polsce. Pokażcie mi piekarnię gdzie kupicie pączka z nadzieniem kokosowym. Albo rogalika z chałwowym. Przydałaby się filia Pączusia w Poznaniu, czy jest tu jakiś inwestor?
Efekt uboczny wyjazdu: w pewnym momencie odezwała się we mnie tęsknota za plażą. Ale właśnie nie pustą i dziewiczą, tylko taką chamską polską plażą: chcę leżeć na swoim metrze kwadratowym (nie lubię tłumów) pod tęczowym parasolem, pić zimne piwo (nie lubię piwa) i rozwiązywać krzyżówki (nie mogę się skupić w upale). To był impuls. Ale wrażenie trwa do dziś i jeśli nie ustąpi, to będę wierciła Tomkowi dziurę w brzuchu o weekend nad morzem aż dopnę swego.
Oczywiście frajda skończyłaby się po pierwszych 15 minutach, a zacząłby się wkurw. Nie będę się jednak martwić na zapas.
Tyle wstępu. Zaczynamy punktację. The game is on.
Pierwszy punkt dla Openera leci za lokalizację. Raz że nad morzem, dwa że Trójmiasto jest fajne – w Kostrzynie nad Odrą można iść do Lidla i nie wiem co poza tym. To znaczy można podjechać do Parku Narodowego Ujście Warty, ale Woodstock i oglądanie ptaków na jednej wycieczce? To mi się jakoś kupy nie trzyma.
Ale: karnet na całego Openera z polem namiotowym kosztował 630 zł. Karnet na cały Woodstock z polem namiotowym kosztował 630 zł mniej – plus, jeśli trafiłeś na „swoich” wykonawców na Woodstocku, wygrałeś życie. Jeśli nie, to nie szkodzi, posłuchasz sobie czegoś innego. Peace!
Opener – Woodstock: 1:1.
Na Woodstock nie musiałam przemycać aparatu w podszewce od marynarki. Która to podszewka, owszem, była odrobinę odpruta, ale nie aż tak żeby zmieścić body od lustrzanki. A co ja bym tam robiła bez aparatu, muzyki słuchała?
Oj, minus dla Openera.
Jedzenie. Dużo foodtrucków na raz (drogo) vs nieśmiertelny zestaw od Krysznowców za 8 zł (z deserem!). Dobrze że miałam chory żołądek i nie mogłam jeść, bo na Openerze bym poszła z torbami – wszystko kusi. Mnogość i drogość vs taniość i wszystkiemu po równość.
Po jednym punkcie. Mi tam zestaw woodstockowy smakował.
PS: piwa nie lubię – wszystkie dla mnie są jednakowo niesmaczne. Ale znam kogoś, kto się zna i mówi, że zimny Lech z Woodstocka > zimny Heineken z Openera.
Teraz ciężka artyleria: na Openerze nie śmierdzi. Nie wiem jak to jest możliwe, ale ostatni dzień festiwalu, 37 stopni – i nic. Albo hipsterzy się nie pocą, albo kasa z biletów idzie na dezynfekcję. Albo to zasługa bryzy znad morza. Jeśli tak, to zarządzeniem ministra festiwali i imprez plenerowych każdy festiwal powinien odbywać się nad morzem.
Mocny punkt dla Openera, bo na Woodstocku czasem nie szło wytrzymać. 3:3.
I pamiątkowe foty. Moja pierwsza opaska z Openera w życiu. Nie, nie noszę jej do dziś.
Za to na Openerze jest nudno. Nie ma na czym zawiesić oka – na dziewczynie w dżinsowych szortach z wiankiem we włosach czy na dziewczynie w dżinsowych szortach z wiankiem we włosach?
Wszystkie takie identyczne: ładne, szczupłe – szczupłe bo jeszcze nie utyły, a nie dlatego że były grube i schudły.
Na Woodstocku a to ktoś się za telewizor przebierze, a to wystąpi jako Mikołaj. Nigdy nie wiesz na kogo trafisz pod toi toiem.
W Gdyni szczytem ekstrawagancji był balon w kształcie Świnki Peppy. Ziew.
Poważne uchybienie. Woodstock +1.
Kupiłeś bilet, bo jedziesz na konkretnych wykonawców – vs dużo przypadkowych ludzi, jak my na Woodstocku. Punkt dla Openera.
À propos przypadkowych ludzi na przypadkowych koncertach, hehe. Taki Hozier – od pierwszej chwili jak usłyszałam Someone new wiedziałam, że nie. Po prostu: nie. A jednak nawet Hozier się na coś przydał, bo nie musiałam się rozdwajać na Elę na koncercie i Elę z aparatem i mogłam porobić zdjęcia ładnie bawiącym się ładnym ludziom w ładnym słoneczku. Dzięki Hozier. I – jeśli to czytasz – pozdrawiam!
Nie pamiętam skąd brałam wodę na Woodstocku, ale pamiętam że pragnienie nas nie męczyło.
Ja wiem, że Opener to nie jest impreza charytatywna. Ale już swoje zapłaciłam i dostęp do wody pitnej (inny niż 4 złote za kubek, który musisz wypić JUŻ) nawet ze względów bezpieczeństwa nie wydaje mi się fanaberią, tylko odrobiną rozsądku od organizatora. 37 stopni i tłum ludzi pod sceną? Pachnie udarem. Plus dla Woodstocka.
Kasabian! Czyli jeden z niewielu zespołów na których koncert byłabym w stanie pojechać być zawieziona kilkaset kilometrów. Inny to Franz Ferdinand.
Sorry za zdjęcia rąk, zależało mi na ogólnym oddaniu atmosfery a nie staniu z aparatem przy oku. Jeśli wychodzę tańcząc i podśpiewując, to znaczy: bardzo dobry koncert. Było bardzo warto.
Słuchajcie, a czy taki żuczek jak ja mógłby dostać akredytację gdyby zapytał? Czy mail ode mnie zostałby obśmiany, wydrukowany i powieszony dla beki na lodówce w pokoju socjalnym? Ktoś, coś?
Czas na podliczenie punktów. Mam w ręku kopertę, zaraz poznam wyniki.
Wydawałoby się, że w Gdyni trafiłam na festiwal idealny: nikt nie lata z gołą dupą, nikt nie leży nieprzytomny. Sama nie wierzę, że to piszę i musze się szczypać po napisaniu każdego słowa: brakuje (auć) mi (auć) tego (auć). Żeby tak piątki z nieznajomym nie przybić? Klimat openerowy jest ładny i pachnący, ale co ja poradzę, że wieje tam nudą? I to piszę ja, pierwsza druga sztywniara Rzeczypospolitej.
Zwycięzcą rankingu zostaje stosunkiem głosów 5:4 zostaje Woodstock. Zaskoczeni? Ja też! Możliwe że coś pomyliłam przy liczeniu, ale spoko – to i tak był post z tezą.
To co, w przyszłym roku Jarocin vs Off? A może Roskilde vs Coachella? Wszystko możliwe, zależy jakie bilety dostanę na urodziny. Pewnie że możecie się dorzucić! Paypal czy przelew?