La Isla Islandia cz. III. Ostatnia.
Więcej o Islandii znajdziecie tutaj. A praktyczne porady (tak, napisałam kiedyś coś takiego) – tutaj.
Wyobraźcie sobie, że dzisiaj będę (trochę) narzekać na Islandię. Jestem pionierem blogosfery, nie wiem czy ktoś wcześniej się na to odważył. Jeśli dotąd nie miałam hejtera (bo czy hejterem można nazwać osobę, która za każdym razem pod innym nickiem – ale tym samym adresem mailowym – zostawia bezsensowne komentarze?), to zyskam go teraz.
Południowa i wschodnia Islandia – tak. Reszta – niekoniecznie. I to piszę ja, walcząca z tłumami. Wszystkie te zachodnie ciekawostki – choćby nie wiem jak bardzo gazowana byłaby woda prosto z kranu na farmie w Olkelda – nie są w stanie pobić południowych i wschodnich feature’ów. Bo czy fiordy nie mogą konkurować z wielkimi lodowcami? A podziemne wulkany z tymi naziemnymi?
Nie zrozumcie mnie źle: nie twierdzę, że na zachodzie jest brzydko czy coś. Brzydko to jest w Koninie. Krajobrazy prima sort, jeszcze jeden łańcuch górski nie zniknie Ci z oczu, zaraz pojawia się następny. Fiorda goni fiord, a i z basenów z ciepłą wodą na zachodzie nie musisz wychodzić, tylko przeczołgujesz się od jednego do drugiego.
Po prostu: tak to jest jak się człowiek za bardzo do dobrego przyzwyczai. Dlatego uważam, że Islandię powinno objeżdżać się w kierunku wschodnim, nie zachodnim. Pozwólcie napięciu rosnąć.
A tak naprawdę ten post powstał po to, żeby udowodnić że światła drogowe w Akureyri na północy (drugie największe miasto, 18 103 mieszkańców) naprawdę mają kształt serduszek. Nie zmyśliłam tego. Not photoshopped!
Nie znam islandzkiego, ale przedrostek Öx- musi znaczyć widokowy, patrz: przełęcz Öxi przez Fiordy Wschodnie, Öxnadalur z Akureyri (niżej). Albo Öx znaczy przełęcz. A przełęcz z założenia jest widokowa.
Chcecie pogłaskać konika? Słynnego islandzkiego konika?
Punkt bezpłatnego głaskania islandzkich koników znajduje się gdzieś pomiędzy Öxnadalur a Blönduós. Znajdziecie.
Faktycznie, Islandia to kraina ognia i lodu (ominous music). Jednego dnia kąpiemy się na golasa w ciepłym basenie, drugiego – łapiemy zapalenie płuc na lodowcu. Z tym zapaleniem płuc to przesada (miałam lekki kaszelek), ale z kąpielą na golaska nie są żarty. To poważna sprawa.
Taki fajny basen znajdziecie w Laugar, zachodnia Islandia. Więc pływały tam jakieś syfy, ale co – wolelibyście wodę czystą i zimną czy ciepłą i mętną?
To zdjęcie rozpętało (w mojej głowie) aferę sutkową. Głosy (z zewnątrz) są podzielone: ja uważam, że jednak coś tam widać – wszyscy inni że wydaje mi się, że to ręka. Albo noga. Ale foto śliczne. Gdyby nie to, że mam dwuletniego laga w wywoływaniu zdjęć, już dawno wisiałoby na ścianie. By Tomasz Adamski Photography (pod dyktando Elżbieta Adamska Pohotgraphy).
Na co komu plan na wyjeździe? Właśnie na to, żeby nie miotać się między Fiordami Zachodnimi, naturalnymi gorącymi źródłami, zamknięciem objazdu po wyspie – i w rezultacie niczego nie zrobić dobrze. Jak wiemy z historii, po 4 dniach skończyły nam się plany – pierwsze 3 dni mieliśmy spędzić na najpiękniejszym trekkingu ever. A potem powybierać sobie najpiękniejsze miejsca na Islandii. Nie ma trekkingu = nie ma co robić. 3 wolne dni do wykorzystania i jedno pytanie: jak? Jak najpiękniej?
Mam czelność jeździć samochodem po Islandii i jeszcze mi źle? Trochę tak, bo my już taki objazd mamy za sobą. Tym się zresztą Islandia 2013 od 2015 miała różnić: Objazd wyspy wesołą ferajną – a trekkingi we dwójkę. Spanie w hostelach vs spanie w namiocie. Kanapki w samochodzie – gotowanie na palniku.
Co z tego, że za oknem widoczki, skoro nic z nich nie wynika? Gór ci na Islandii pod dostatkiem, nikt nie będzie się bawił w opisywanie każdego łańcucha – i może jeszcze w wytyczanie szlaków? Ale podziwianie zza szybki to jak lizanie lizaka przez papierek. Po pewnym czasie się nudzi.
Teraz mogę być mądra, ale gdybym miała zorganizować tydzień idealny na Islandii, do pierwszych 4 dni (dzień 1 & 2, dzień 3 & 4) dopisałabym po jednym dniu na:
– Park Narodowy Vatnajökull (gdyby nie zamknęli szlaku nad lodowcem; trochę nam głupio wobec autostopowiczów których tam podrzuciliśmy).
– Landmannalaugar (gdyby drogi były otwarte).
– interior: Askja, Herdubreid, Kverkfjöll. Tam gdzie najbardziej dymi, tam nas jeszcze nie było. (gdyby drogi nie były zamknięte).
Z drugiej strony, gdyby drogi nie były zamknięte, nie byłoby tego całego cyrku ze zmianą planów, więc nie ma o czym mówić. Ale może Wam się przyda, na bank macie już tanie bilety Wizzaira z Gdańska do Reykjaviku.
Dzień 5. Dramatyczny moment. Decydujemy jednak ominąć Fiordy Zachodnie (za dużo kilometrów, za mało czasu, drogi na skróty za bardzo zasypane śniegiem) i jedziemy prosto na półwysep Snaefellsnes – tam gdzie diabeł mówi dzień dobry, bo znajduje się tam (wg Julesa Verne’a) wejście do środka ziemi.
Na zdjęciu Kirkjufell – zależy z której strony się patrzy: raz góra-symbol Islandii, raz najbardziej niepozorna górka na świecie. Czary!
Myślicie, że jestem wiecznie wesoła, a smuteczek się mnie nie ima? To patrzcie teraz. Nie mogę pisać bez drżenia rąk o tym co się wydarzyło w Arnarstapi. Prawdopodobnie najbardziej dotkliwy przypadek mgły w dziejach tego bloga.
A może by tak zaszaleć? Już sam fakt, że przyszło nam to na myśl podczas picia kawy (prawdziwej. Z pianką. W kawiarni. Na Islandii!), jest podwójnie szalony – rozrzutność padła nam na mózg.
Pieniędzy wydajemy tyle, co na paliwo i słodycze w markecie – więc może by tak jaką wycieczkę wykupił? Może nawet na lodowiec? Snaefelsjökull może i nie jest duży. Może i jest bardzo malutki. Ale jest (jest też wulkanem). Obliczyliśmy naszą zdolność kredytową, znaleźliśmy jedyną firmę na którą było nas stać. Dzwonię, umawiam nas na wjazd ratrakiem na 1446 m.n.p.m. Będzie pięknie. Będzie przygoda życia (był gwóźdź do trumny).
Wow, nasze pierwsze wejście (ok, wjazd…) na lodowiec. I od razu nieudane! Ale początek obiecujący. A potem przyszła chmura i wszystko zasłoniła.
Jeśli kiedykolwiek zaczynaliście biegać, to idę o zakład o wszystko, że z pogardą myśleliście o spacerowiczach – że to lenie i biegać im się nie chce.
Tak samo musiały na nas patrzeć grupki ludzi, którzy naprawdę wchodzili na lodowiec. Bez kodów – za to z rakami. Daj im boże słońce – tylko nam nie odbieraj!
Fakty i mity na temat lodowca: na szczycie nie ma lodu. No bo jak powstaje lodowiec? Lodowiec powstaje jak spada więcej śniegu niż zdąży się stopić do następnego razu.
Zresztą dla nas żadna różnica, bo i tak nic nie widzieliśmy. Kierowca dał nam jeszcze trochę pomarudzić na górze, ale nawet prawdziwy Islandczyk nie wytrzyma na mrozie w koszulce z krótkim rękawem dłużej niż 20 minut.
Jakby tego było mało – zdjęcia dlatego są takie dziwne, bo są prześwietlone. Dzięki Tomek, że nigdy nie bierzesz aparatu do ręki żeby mi zrobić profilowe na facebooka, ale akurat wtedy postanowiłeś że zrobisz kilka zdjęć pustki na manualu – i nie zmieniłeś ustawień.
(jeśli widać cokolwiek na kolejnych zdjęciach, to dlatego że już jest po herbacie i właśnie zjeżdżamy na dół)
Nie pisałabym tego wszystkiego, gdyby nie puenta: słońce wyszło!
To jest, oczywiście, jak wysiedliśmy na dole. Długo jeszcze po wyjeździe z Arnarstapi Snaefellsjokull śmiał nam się w twarz (via lusterko samochodowe).
Na nieszczęście w okolicy były też inne atrakcje (jaskinia lawowa, jaskinia lodowa). Drogawe, ale nadal tańsze od wjechania ratrakiem na lodowiec i nie zobaczenia z niego nic. I niezależne od pogody; o ile mi wiadomo mgła w jaskiniach nie występuje. Co z tego, skoro nie starczyło nam czasu ani hajsu.
Gorąco (hehe) zachęcam do użycia wyobraźni i odczytania tego fragmentu jako satyry na #problemypierwszegoświata. Kasy trochę szkoda, ale niczego nie żałuję.
Każdy grubas wie, że smutki najlepiej zajeść. Dzisiaj szef kuchni serwuje coś specjalnego, coś co ostatni raz jadłam na kontynencie: MIĘSO.
Fanem klopsików z Ikei nie jestem, wręcz dziwię się że ludziom nie szkoda na nie tych 9,99 zł, ale odkąd gotowanie na palniku turystycznym stało się moim ulubionym sportem – klopsiki w puszce z puree w proszku lepsze jak najlepszy gourmet.
Kolejny dzień, kolejny falstart. Jest taka góra, Esja się nazywa, co góruje nad Reykjavikiem. Jak góruje, to wiadomo że jej nie odpuścimy. A powinniśmy byli.
Pokonać 700 metrów przewyższenia w półtorej godziny, żeby dostać widok tak przeciętny (jak na Islandię)? Nie, po prostu nie chcę o tym mówić, ok?
Ryba to nie mięso ciasto, którego można najeść się w opór i jeszcze miejsca na deser zostanie. Ryba to konkret. A ryba na 100 sposobów to 100 konkretów. I dlatego ze Sjavarbarinn w Reykjaviku nie mogłam wyjść w pozycji wyprostowanej, bo jeszcze jedno naprężenie, a rozerwałoby mi żołądek. Przez dwie godziny leżałam na siedzeniu auta rozwalona jak maciora. All you can eat nie znaczy you can eat it all. Bufet z owocami morza za 1790 ISK od osoby (~50 zł). Po-le-ca-my (a najbardziej lobster soup i ciemny, słodki islandzki chlebek – nie wiesz czy to jeszcze chleb, czy już ciasto, ale rewelacyjnie wchodzi z masłem)!
Plan na resztę dnia: jak zwykle ostatnio, bez planu. Zostaliśmy na półwyspie Reykjanes. Trochę pojechaliśmy nad jezioro Kleifarvatn, poszukać ukrytego ciepłego źródła (znaleźliśmy; ale jak przystało na tajemnicze miejsce, zachowamy lokalizację dla siebie – głównie dlatego że okazało się dużą kałużą i nie zachęcało do wejścia ani na golasa, ani w piance do nurkowania). Trochę powdychaliśmy siarki w Seltun. Na tyle, na ile zrozumiałam z tych tabliczek (a jak nie zrozumiałam, to sobie dopowiedziałam) – gratulacje, wysiadając z samochodu na parkingu, wchodzisz na wulkan (taki pod ziemią).
Dla porządku, jeśli chodzi o Golden Circle podjechaliśmy tylko zobaczyć gejzer, resztę nonszalancko odpuściliśmy. Może to był błąd? Może drugie wrażenie byłoby lepsze, skoro gorsze niż pierwsze być nie może?
Do ukończenia planszy gorąca kąpiel na świeżym powietrzu na Islandii brakowało nam tzw. dzikiej (ciepłej) rzeki. Pojechaliśmy się do Hveragerði, ale ostatniego dnia wycieczki każde 50 minut marszu w jedną stronę brzmi jak żart, tylko śmiać się nie ma siły. Zamiast dzikiej rzeki odhaczyliśmy inne doświadczenie – basen z lokalsami. W deszczu (+10 pkt)!
Baseny to w ogóle dobra opcja dla campujących – już mówię dlaczego. Są w każdej miejscowości. Są tańsze niż pole namiotowe. Można się umyć pod prysznicem, a i zapasów wody nabrać. Jeśli nie masz wstydu to nawet pranie zrobisz i naczynia umyjesz. Plus, w kraju tak słabo zaludnionym jak Islandia, jeśli gdzieś można spotkać lokalsów – będzie to miejski basen.
Tak jak na każdym wyjeździe są pierwsze razy, tak muszą być i ostatnie. Ostatnie puree ziemniaczane. Ostatni zachód słońca. Ostatnie skyry zabrano nam na lotnisku (CHWD islandzka straż graniczna, banda złodziei), więc nawet ich nie zjedliśmy. Jutro o tej porze będziemy już w domu.
Niżej: budzę się, a tu takie buty! Ta wywłoka nawet nie udawała, że nic ich nie łączy.
Żeby było taniej, nie można po prostu polecieć z Reykjaviku do Poznania. Ale można z Reykjaviku do Düsseldorfu, stamtąd do Monachium i stamtąd – do Poznania!
Moja wizja spędzenia 10 h na lotnisku w Monachium: weźmy samochód i jedźmy w Alpy (godzina drogi!), do obozu w Dachau, nad jezioro.
Tomka wersja spędzenia 10 h na lotnisku w Monachium: free wifi na ławce.
I niech tylko ktoś pisknie, że ja jestem tyranem i rządzę w tym związku.
Czułam się jak w więzieniu, ale jeśli miałabym komuś życzyć, żeby był uziemiony na lotnisku – to życzyłabym, żeby utknął w Monachium. Free Wifi, a także free kawa, herbata i czekolada + fotele do leżenia (w strefie Lufthansa Star Alliance).
A następna Islandia już za dwa lata. Zróbmy z tego nową, świecką tradycję!