PORTO: THE SEQUEL
Każdy szanujący się bloger podróżniczy musi mieć w swoim repertuarze malownicze/kręte/strome uliczki jakiegoś południowego miasta.
Mam i ja.
Spacer po Porto doczekał się kontynuacji. I być może konfabulacji – mówimy o wyjeździe sprzed 3 miesięcy, pamięć lubi płatać figle.
Informacje praktyczne (jak się spało na lotnisku, jakich butów NIE zakładać) znajdziecie w poprzedniej części. Formalności stało się zadość, dzisiaj od razu przejdziemy do wąskich uliczek – towaru eksportowego Porto.
Zajrzyjmy jeszcze tylko na miejscowy ryneczek (Mercado Bolhão) żeby potwierdzić przypuszczenia – w południe to nie jest to samo miejsce, co o siódmej rano. W południe turystów z lustrzankami jest tam więcej niż lokalsów. Oczywiście: ja, to co innego…
Myślałam, że travel blogger schedule 2015 mam już na amen zaplanowany (spoiler: na jesieni będą wulkany i duriany), ale tak mnie te uliczki drążyły, tak chciałam się znowu w nich zagubić, że udało mi się jeszcze namówić Tomka na inne uliczkowe miasto. Wenecja! Ale to pieśń przyszłości, jedziemy w październiku (relacja w grudniu czasu blogerskiego).
Ok, więc pozuję na alternatywnego turystę, ale przecież nie aż tak, żeby ominąć największe szlagiery Porto: Torre dos Clérigos, księgarnię Lello & Irmão, Majestic Café.
Bóg mi świadkiem, naprawdę chciałam rozsiąść się jak dama w Majestic Café i wypić kawusię do kryształowego lustra. Ale ile można siedzieć i czekać aż kelner Cię zauważy? Posiedziałam, pocykałam zdjęcia i poszłam. Kawę wypiłam gdzie indziej. I jeszcze ciastko dokupiłam, na pohybel Majestic!
Nie opuszczę okazji do poznęcania się nad portugalskim słodkim – smaczne jest tylko jedno na dziesięć. I do zachwytów nad portugalską kawą. Ideał: pyszna i tania. Słuchajcie, w Porto nawet na lotnisku za galão zapłaciłam 1,60 eur (100 wykrzykników). Na poznańskiej Ławicy ceny wahają się od 13 do 17 zł. Na starość chciałabym zostać Portugalczykiem.
Jak podaje wiarygodne źródło (wikipedia.org), tu siedząc (na pewno czekając na kelnera) J.K. Rowling napisała pierwszy akapit pierwszego rozdziału pierwszej części Harry’ego Pottera. Najpierw pomyślałam „ta, na bank – a księgarnia Lello & Irmão (patrz niżej) ją zainspirowała do opis wnętrza Hogwartu, a ubrania tutejszych studentów są wzorem mundurków uczniów Hogwartu. I CO JESZCZE.” A potem doczytałam, że Rowling faktycznie 10 lat mieszkała w Porto. Seems legit.
BTW, szkoda że Pani Rowling nie zajrzała do czytelni ogólnej Biblioteki Uniwersyteckiej UAM. Tak tylko mówię.
Livraria Lello & Irmão. Jakbyście nie wiedzieli, to taka księgarnia, w której robi się selfie, a nie kupuje książki. Dołączyłam i ja do fotografującego tłumu, co będę rzeźbione w drewnie neogotyckie ściany podpierać.
Tak jak uwielbiam patrzeć na ludzi z góry, tak wejście na Torre dos Clérigos uważam za stratę czasu. Wiadomo że swoje w ogonku odstać trzeba, ale kolejka ta stoi za widokiem z nie-aż-tak-wysokiej-wieży, przysłoniętym w ¾ przez kamienną balustradę. Nie dla dzieci (ani karłów).
Zmienna jestem jak chorągiewka na wietrze. Nie byłam za pączkami, dopóki nie spróbowałam ich w Maroku – odtąd pączka i pacierza nigdy nie odmawiam. Eklery nadal by dla mnie nie istniały – gdyby nie Leitaria Da Quinta Do Paço. Pff, ekler. Starczy na dwa gryzy i jeszcze się pobrudzę – myślicie. Więc, owszem, pobrudziłam się dokładnie i lepiłam do końca dnia, ale absolutnie było warto.
U nas takich nie robią. Jest nisza na rynku! Po polsku to byłaby eklerarnia – myślicie, że by się przyjęło?
Żeby był ze mnie jakikolwiek blogerski pożytek, polecam stokrotnie przejście się po dzielnicy Miragaia.
Ostrożnie podchodzę do rekomendacji typu XXX is the nicest neighbourhood in town. To ja tu jestem od oceniania gdzie jest ładnie, a gdzie nie – jestem blogerem. Ale Miragaia ze swoimi kolorowymi kamienicami położonymi poniżej poziomu rzeki spisała się na medal.
Na sznurku schnie obrus z portugalskim kogutkiem. To się nazywa patriotyzm. Viva Portugal!
Dla porządku przeszłam się jeszcze mostem Luisa I, raz dołem, raz górą. Wieje! Gdyby babcia miała wąsy a Nieśmigielska więcej czasu w Porto, to uliczki Vila Nova de Gaia po drugiej stronie Douro wyglądały przekonująco – połaziłabym. Do sprawdzenia następnym razem.
#cute #babes #follow4follow #porto
Przygody kinder solo travelerki: curry za darmo, zdjęcie do lokalnej gazety, podryw pod dworcem. Jakoś jak jadę z Tomkiem, to nie przydarzają mi się takie rzeczy.
Zmiana dekoracji. W jednej chwili oglądam azulejos na ścianach dworca São Bento, w drugiej (godzinę później) ląduję w Aveiro i kupuję vinho do kolacji. Po włościach oprowadzała mnie Starczewska, blogerka i – dzisiaj już chyba honorowy – obywatel Aveiro. Przysięgam, że na odcinku: dworzec kolejowy – blok Starczewskiej, widziałam rozdanych 100 uśmiechów i usłyszałam kilka polskich przekleństw.
Starczewska wie jak się urządzić, żeby Unia płaciła Wam za oglądanie zachodów słońca na 9. piętrze wieżowca w Portugalii. To uznana w blogosferze specjalistka ds. wolontariatów, macie pytanie – walcie do niej jak w dym. Przy okazji ugościła mnie na kanapie i pożyczyła własny ręcznik.
Starczewska może i nie wie skąd się wziął kogut jako symbol Portugalii, ale bacalhau&chips robi przedniego. Do tego wino za dwójkę i ucztujemy we trójkę (była jeszcze Agata, pozdrawiam!).
Wieczór umilały nam żarty i żarciki z porównań Aveiro i Lubartowa, skąd Wiola się wywodzi. Nie śmiejcie się z Aveiro (i tym bardziej z Lubartowa), bo jak Starczewska zacznie Was oprowadzać opłotkami, to Aveiro się Wam wyda większe od niejednej metropolii. A ile tam się działo! W Polsce Noc Muzeów, w Aveiro Noc Zup (Noite das Sopas).
Marny ze mnie imprezowicz, nawet jeśli nie akurat nie przespałam poprzedniej nocy na lotnisku. W dodatku niegrzeczny, bo uciekłam bez porządnego pożegnania. Muszę poćwiczyć skilla w byciu gościem. Polecacie jakieś warsztaty?
Wracam do Porto jednym z pierwszych pociągów i chłonę dalej, to czego nie wchłonęłam wczoraj. Kierunek: Ribeira.
Słowniczek: Ribeira – taka lizbońska Alfama, tyle że w Porto.
Mniej kafelków, więcej ruin ale i więcej klimatu. Gdybym miała wyjaśnić którędy szłam, powiedziałabym, że przed siebie. A jak wychodziłam na główną ulicę, to zaraz wchodziłam z powrotem między suszące się pranie.
Wolontariuszka Unii Europejskiej dba o lokalne dziedzictwo kulturowe rozwieszając na sznurku pranie – symbol miasta. Gdyby nie działania takich osób jak ona, Porto już dawno wyleciałoby z listy Unesco.
Słodka poniewierka po uliczkach skończyła się koło południa.
Stwierdziłam, że poza uliczkami musi być jakieś życie – i pojechałam na halę targową w okolice Casa da Musica.
To był nietrafiony ruch. Raz, że Mercado Bom Successo okazało się zaprzeczeniem lokalnego ryneczku, a ucieleśnieniem gastrohipsterki (więc zamiast się tam rozsiąść popędziłam do najbliższego CH po jedzenie na drogę), dwa że zjadło mi to masę czasu, który mogłam spędzić nie uciekając tak szybko z Aveiro. Albo oglądając surferów na Matosinhos. Albo próbując francesinhi. Takiego dania, o którym im więcej czytasz, tym mniej masz na nie ochotę.
Francesinhę można zjeść w każdym lokalu, ale ja oczywiście uparłam się, że zjem taką z polecenia. Szkoda, że nie wzięłam pod uwagę niedzielnego rozkładu jazdy na metro i w pewnym momencie musiałam stanąć przed wyborem: albo jem tosta z serem i mięsem pływającego w tłustym sosie, albo jadę na lotnisko o czasie, zdążam na samolot i następnego dnia idę do pracy. Wybrałam to drugie. Przegrałam życie.
Ci, którzy jedli mówią, że nie było warto. Ale żeby iść przez życie z podniesionym czołem, muszę przeżyć to sama. Pretekst żeby wrócić do Portugalii jest? Jest.
Zwłaszcza że w Faro mnie jeszcze nie widzieli.