Norwegia: Papa don’t preke
Co jest głupsze?
Jechać 400 km na lotnisko do innego miasta w Polsce i po przylocie mieć bliżej do celu.
Czy:
wylecieć ze swojego miasta (pojechać na lotnisko rowerem, zupełnie nie rozumiem czemu na Ławicy nie ma stojaków), ale na miejscu jechać do celu – 400 km – wypożyczonym samochodem?
Mam porównanie: w zeszłym roku do Norwegii lecieliśmy z Gdańska, w tym – z Poznania i tym razem wygraliśmy podwójnie. Raz, że jazda po Norge to czysta przyjemność (dla pasażera zwłaszcza); dwa, że równo pół godziny po przylocie na Ławicę leżałam wykąpana we własnym łóżeczku, zamiast tłuc się po nocy z drugiego końca kraju. Luksus nie do opisania. Wygodni się robimy na starość.
My – czyli kto? Przedstawiam personae dramatis, bo dzisiaj na blogu rozszerzony skład:
Od prawej: Agata, Zbyszek (znani jako ci, którzy mieli z nami lecieć na Islandię, ale polecieli z nami do Norwegii).
Oraz tradycyjnie: Chamski Adamski (pierwszy od l.) i Niewidoczna Nieśmigielska (za aparatem). Spójrzcie tylko na te roześmiane buzie!
Jedziemy – po co? Po Gaustatoppen i Preikestolen. Czyli po góry i fiordy, po co innego się leci do Norwegii?
Jedyny minus takiego rozwiązania: z Oslo trzeba dłużej jechać po widoczki (niż na przykład z takiego Bergen). Zaczynają się jakieś 150 km na północny zachód.
Nie myślcie sobie, że nie mieliśmy co robić w samochodzie przez ten czas: marzyliśmy sobie na przykład, że nadejdzie taka chwila, że w Norwegii skończy się ropa i to oni będą do nas przyjeżdżać na zmywak, wchodzić do sklepu, patrzeć, że woda po 5 zł i odchodzić z kwitkiem.
Ale to pieśń przyszłości. Na razie dla zabawy liczyliśmy Tesle spotkane na ulicy. Wyszło nam 30 (w 3 dni) i tylko dlatego, że sporą część spędziliśmy poza cywilizacją. A w Poznaniu ktoś zna kogoś, kto zna kogoś, kto podobno ma Porsche.
Plus Tomek widział jedną Teslę na mieście, ale to było po alkoholu, więc równie dobrze to mógł być Ford Mondeo.
Gaustatoppen, 1883 m. n. p. m. Podobno symbol Norwegii. Zabawna góra – myślisz, że to krater – a to wąska grań.
Jakieś wskazówki, jak dojechać, coś? Proszę: na lotnisku wpiszcie w nawigację Rjukan. Jak dojedziecie, odbijcie w lewo pod górę na Gaustatoppen.
Komu gorąco w sierpniowe upały, temu zsyłka w norweskie góry pod namiot. Od razu by Wam się odechciało głupot. To była najzimniejsza noc w naszym życiu.
Dzięki nieznajomi, którzy na bezludziu zostawiliście porąbane drewno w siatce na zakupy – uratowaliście nam życie i daliście materiał na kilka sweet foci.
Prawda, że wyglądamy trochę jak nowojorscy bezdomni nad koksownikami na Bronxie?
PS: cykl porad życiowych: NIGDY nie proście Tomka, żeby Wam podciągnął spodnie jak macie zajęte ręce, choćby nie wiem jak bardzo wiało Wam po nerkach. Dlaczego? Dlatego.
Gaustatoppen znane jest także jako norweska wersja naszej Śnieżki. Kubek w kubek (kamień w kamień?) Śnieżka, tyle że nie trzeba iść dwie godziny przez piętro regla dolnego, górnego i kosodrzewiny. Tu od razu dostajemy konkret – żadnych roślin, tylko skały.
W teorii 3 godziny idzie się na szczyt, w praktyce wyszły chyba dwie z małym haczykiem.
Widoki? Check.
A pogoda jaka, złoty strzał, za pierwszym podejściem! Najpierw myślałam, że udało nam się jak jeden na milion. A potem popatrzyłam na instagram, hasztag „gaustatoppen” i cóż. Każdy głupi wchodzi na szczyt w pełnym słońcu. Więc tym Gaustatoppen różni się od Śnieżki. Oraz tym, że wewnątrz góry Amerykanie w l. 60’ wydrążyli tunel, którym teraz za 250 koron na szczyt zwiezie Was kolejka. Nie przeliczajcie na złotówki, i tak Was nie stać.
;* od Tomasza dla czytelniczek bloga.
Na szczycie znajdziecie garnek ze złotem widok na 1/6 Norwegii (kłóciłabym się, wikipedio) oraz schronisko – a w schronisku gofry za 20 zł. Przyznam, że w:
– schronisku
– w górach
– w Norwegii
spodziewałabym się, że ceny nie zejdą poniżej 200 zł, ale i tak z pokorą wyjęliśmy swoje wczorajsze bułki i serki topione. Były pyszne, nie zamieniłabym ich na świeże, chrupiące gofry z żurawiną.
Gaustatoppen odhaczone, co dalej? Na Trolltundze już byliśmy to może Preikestolen? To tylko 200 km serpentynami.
BTW, nie wierzę, że da się pojechać do Norwegii i nie zmoknąć. Drugiego wieczora deszcze niespokojne potargały nasz namiot i spaliły (deszcze, spaliły, hehe) plany wejścia na Preikestolen jako pierwsi.
I wiecie co? I nie umarłam. Co więcej nauczyłam się, że rozkładanie namiotu w deszczu – czyli coś czego jeszcze nie robiliśmy – nie jest najgorszą rzeczą na świecie (o wiele gorsze jest zimno).
Znaleźć pozytywy w negatywach. Polecam taką umiejętność, oszczędza sporo nerwów.
W ogóle powinniśmy częściej jeździć z towarzystwem – w obawie przed kompromitacją jestem wtedy oazą niebiańskiego spokoju. Nie kłócę się z Tomkiem i wszystko mi pasuje, sama siebie polecam!
Sam szlak faktycznie krótki – 2 h w jedna stronę, co to jest? I może dobrze, że w deszczu, z całości najbardziej podobała mi się mgiełka nad fiordem. Bo intymnych chwil to Wy na Preikestolen nie przeżyjecie. Jeśli tak wygląda obłożenie w dzień deszczowy, to nie wyobrażam sobie dnia słonecznego.
Czy mi się podobało? Podobało, co się miało nie podobać. Na Kjeragbolten nie wchodziliśmy, nie mam porównania; Trolltunga może fajniejsza ale w życiu by mi się drugi raz nie chciało iść.
Plus masa ludzi = masa okazji do poglądactwa. 1001 pomysłów na selfie.
Spieszę donieść: pan przeżył.
Ile razy nie spotkam na szlakach Japończyków, zawsze są ubrani nieodpowiednio do warunków (ale wyglądają ładnie, trzeba im przyznać). Zaraz ktoś mi powie, że to dlatego że obwożą ich autobusami. I ok – ale na Preikestolen autobusy nie jeżdżą. A Azjatek w sukienkach i balerinach nie brakowało. I wcale nie wyglądały, jakby było im zimno. I wcale nie spadają ze śliskich skał, a mogłyby. Czy ludzie w Japonii to cyborgi?
Przyznam, że trochę się ucieszyłam, że pogoda zablokowała nam możliwość wejścia na Kjerag. I tak nie miałabym siły iść. Znaleźć pozytywy w negatywach.
Zagadka: w samochodzie siedzą 4 osoby. Z nudów czytają instrukcję obsługi auta. Jedną osobę bardzo bawi funkcja ADAPTIV AUTOMATISK FARTSHOLDER. Którą?
Dokończ zdanie: Norwegia jest…
Norwegia jest prastara. Norwegia jest majestatyczna. Trochę szara, trochę niebieska, trochę zielona. Przyznam, że jeśli chodzi o widoki to wygrywał zeszłoroczny wyjazd, kiedy jechaliśmy wzdłuż Hardangerfjordu, ale i teraz nie można powiedzieć, żeby droga z/do Oslo była jakaś brzydka.
Krótko: Oslo Sroslo.
A dłużej: wyobrażam sobie taką karę, najgorszą z możliwych – citybreak w Oslo. Macie wszelkie powody żeby nie traktować mojego zdania poważnie, bo z góry byłam na nie. Nie, bo: po Rejkyaviku czułam że miasta skandynawskie to nie moja bajka. Moja bajka to Lizbona, Rzym. Coś w ten deseń. Jak przyroda – to północna, ale jak miasta, to tylko południowe.
Zostalibyśmy dłużej niż 3 godziny, ale ile można siedzieć w Mc Donaldzie?
Jedno odszczekam: Opera to im się udała.
Na końcu Oda do Agaty i Zbyszka. Cichych bohaterów tego posta.
Agato, Zbyszku – chociaż nie polecieliście z nami na Islandię, to fajnie było z Wami udawać, że stać nas na wynajęcie całego domku na campingu w Norwegii, chociaż nasze namioty stały 50 metrów dalej. Palić ognisko w górach i grzać się jak bezdomni nad koksownikami. Grać w makao na lotnisku (pf, szczęście nowicjuszy). Liczyć Tesle na drogach. Musimy to powtórzyć. I może powtórzymy, bo jeszcze kilka must-see nam zostało w tej Norwegii do obadania! (Lofoty w przyszłym roku?)
Za tydzień jeszcze jeden post typowo widoczkowy (tytuł roboczy: Pan Kleks na Rysach), ale nadawać będę jedną nogą z innego kontynentu. I przywiozę dużo zdjęć z Miasta, słowo harcerza.