Część trzecia i ostatnia, aż mi smutno.
Poprzednie posty (a jeśli mam któreś polecić w historii bloga, to polecam właśnie te) – TUTAJ.
Z oporami, ale udało nam się wstać na wschód słońca. Piękne widowisko, niezmiennie od 4,5 miliarda lat. Potem można było: iść spać dalej (Tomek)/denerwować się że życie nam przecieka przez palce, skoro moglibyśmy już być po śniadaniu i zwiedzać, zwiedzać, zwiedzać (ja). Tomek, nie śpij tyle bo Cię ukradną.
Plus, ciężko jest być psem w mieście, którym rządzą koty. Can’t touch this! Mam wrażenie, że psy w Stambule mają obowiązek rozpłynąć się we mgle jak tylko wzejdzie słońce. Puff!
Korzystając z tego, że to dopiero początek posta i mam jeszcze Waszą uwagę:
To jaki jest ten Stambuł?
Jak na miasto, gdzie 15 milionów ludzi żyje, konsumuje, wyrzuca śmieci – zdumiewająco czysty. A na pewno jest 100x czyściej niż w Atenach (mówię o centrum). Gdyby spadło mi coś do jedzenia na ziemię, w Stambule reguła 5 sekund ma zastosowanie – jeśli tylko bym zdążyła przed panem zamiatającym ulice. W Atenach nie bardzo. Czas nie jest problemem, po prostu nie odkleiłabym tego, co mi spadło od chodnika.
Dlaczego wspominam o Atenach? Niby Europa, ale Ateny miały dla mnie bardziej egzotyczny smaczek (przypominam że siedzibę główną mieliśmy w pakistańskiej dzielnicy).
Sam Stambuł mniej wschodni niż można by oczekiwać. Gdyby nie minarety w skylinie i nie kobiety w hijabach można by się nie zorientować. Znajoma architektura, znajome rysy twarzy (pamiętacie, że Turkowie to nie to samo co Arabowie, prawda?). Czuliśmy się jak w tylko trochę innej bajce
Ale wiem, że stolice często mają się do reszty nijak kraju i że nawet jeśli w Stambule na ulicy zobaczę dwie psiapsióły, z których jedna będzie zaburkowana doszczętnie, a druga nosi ultrakrótkie szorty, to nie zmienia to faktu, że gdzieś w Anatolii ich rówieśniczka być może w tej chwili jest „honorowo” kamieniowana za to, że padła ofiarą gwałtu. Ponieważ nie dysponuję odpowiednim zdjęciem, a chciałabym płynnie przejść do następnego akapitu, wklejam zdjęcie ze wschodu słońca.
Była Hagia Sophia, to będzie Błękitny Meczet.
Do tej pory nie wiem, czemu błękitny. Czytałam na Wikipedii – i nadal nie rozumiem. Mam poważne zastrzeżenia co do jego błękitności, czy z zewnątrz, czy od wewnątrz, ale niech tam! To była najdłuższa i najsprawniejsza kolejka w jakiej stałam, więc jestem w stanie wiele wybaczyć. Wszystko po to, żeby zobaczyć, że sułtanowi Ahmedowi I nie udało się przebić Hagii Sophi. Następnym razem, hehe.
Na czyimś blogu czytałam, że w meczecie trudno uciec od zapachu stóp. Chciałabym zaprzeczyć, ale nie mogę. Co więcej, to nie stopy muzułmanów tak walą (muzułmanie obmywają się przed wejściem do meczetu), ale nasze, cywilizowanych białasków. Spocone po całym dniu łażenia, wypuszczone na wolność ze skiśniętych adidasów. Smutne, ale prawdziwe.
Jest na to rada, czytaj niżej.
W mojej prywatnej klasyfikacji meczetów stambulskich wygrywa Rüstem Paşa Camii, ten przy Bazarze Egipskim. Prawdziwie błękitny. I z najładniejszym dywanem!
Turystów tam było jak na lekarstwo, więc zapach naszych stóp rozpływał się bez śladu.
Kolejny dzień, kolejna pielgrzymka po wąskich uliczkach. Trzeba być nowicjuszem w temacie, żeby zadowolić się zachwalanymi okolicami wieży Galata w Beyoglu. Błagam, to że coś jest strome i wąskie, to jeszcze nie znaczy, że jest malownicze. Po tych ulicach chodzi więcej Japończyków niż kotów!
Prawdziwe życie zaczyna się za bulwarem Tarlabaşı.
W Tarlabaşı jest trochę mniej wesoło niż w Balat. W Tarlabaşı żarty się skończyły. Dzieci z braku innych zabawek zjeżdżają z górki na plastikowych butelkach i czujesz się trochę bardziej nie na miejscu ze swoimi kieszeniami wypchanymi smartfonem.
Jak trafić w sam środek Tarlabaşı? Proste, wyszukajcie na google mapsach ulicę Adama Mickiewicza i Muzeum Adama Mickiewicza. Wpadniecie w uliczkowy kocioł.
BTW, wiedzieliście że Mickiewicz zmarł w Stambule? Wspomnijcie mnie czule, jak będziecie w Milionerach, gracie o miloion, a tam: w jakim mieście zmarł na cholerę Adam Mickiewicz?
Do tej pory nie wiem czemu nasza oranżada miała taką etykietkę. Wrzesień, zima idzie?
Akurat trafiłam na porę karmienia stambulskich kotów przez wolontariuszy, co za gratka! Tak, to doniosłe wydarzenie doczekało się sześciu zdjęć na blogu, tyle co Hagia Sophia. Ale ptrzyznacie, że niecodziennie spotyka się koty latające do mortadeli.
Borek – chyba mój ulubiony słony wypiek ze Stambułu (bo najtłustszy). Taka kiszka z ciasta filo wypchana po brzegi: ziemniakami i serem, mięsem i serem, serem i serem. Nie ma sensu polecać konkretnego lokalu, bo to tak jakby polecać w którym kiosku kupicie najlepszą gumę do żucia – ale jak już będziecie chodzić po Tarlabaşi, to daję cynka że koło Muzeum Adama Mickiewicza, na rogu, jest malutka borkownia (moja wariacja na temat nazwy).
Jak każdy białas w Stambule (od Anthonego Bourdaina licząc), tak i my poszliśmy na kebaba do Dürümzade. Poszliśmy dwa razy – jakim cudem kebabownia czynna codziennie od 7:00 do 6:00 mogła być zamknięta? Ale jak już zastaliśmy kogoś w środku, to potwierdzamy: kebson w dechę. Najlepiej doprawione mięso na mieście.
Zdjęcia nie mam, bo musiałam pilnować, żeby Tomek przypadkiem nie zjadł więcej niż połowę.
Żeby nie było, że wszystko nam się w Stambule podobało.
Taka İstiklal Caddesi, główna ulica Beyoglu (ta, co prowadzi na Taksim) – nie. Dla nas po prostu nie. Niby jeździ tam jakiś zabytkowy tramwaj, ale po prostu nie wierzę że jest w stanie przedrzeć się przez te tłumy ludzi i nie obciąć nikomu nogi. Znacie takie ulice: Krupówki w Zakopanem. Molo w Sopocie. İstiklal Caddesi w Stambule.
Jak İstiklal Cad. długa i szeroka, znaleźliśmy tam tylko jedno miejsce godne polecenia (oczywiście – z polecenia): Aslihan Pasaji Nieważne, czy szukacie używanych komiksów, tureckich plakatów filmowych z lat ’70, książek do nauki greckiego czy przewodnika po Indonezji po polsku – są spore szanse, że tam je znajdziecie. Ja znalazłam.
Chłopaki z For 91 days in polecali też pasaż Hazzopulo, locals only spot, ale niech mnie kule biją, jeśli lokalsi kupują breloczki z okiem proroka.
Ogólnie najbliższa okolica Istiklal – co kto lubi. My akurat nie lubimy.
Tak samo Cihangir nie urzekło jakoś specjalnie. Taki stambulski odpowiednik Prenzlauerbergu. Może dałabym dodatkową gwiazdkę gdyby meczet Cihangir był otwarty (słyszałam w internecie, że z ogrodu jest świetny widok na Bosfor), a nie zamknięty z powodu renowacji. Cóż, przyzwyczailiśmy się, że 1/4 punktów na mapie odpada z przyczyn niezależnych (dlatego zawsze planujcie z atrakcje z naddatkiem). Już nas to nie rusza.
Przeszliśmy jak burza przez hipsterską część Beyoglu, ale nie po to jadę do Stambułu żeby oglądać to samo, co mam w Poznaniu na Taczaka.
Po borku i lahmacunie podium tureckich wypieków na słono zamyka pide. Coś pomiędzy pizzą a chlebem. Z pizzy ma wypełnienie, a z chleba ciasto.
Zachód słońca z promu do Kadiköy już widzieliśmy, pora na coś trudniejszego. Zachód słońca w Üsküdar oznacza level up w grze o najbardziej alternatywnego backpackersa. Mało nam ta alternatywność w gardle nie stanęła, kiedy się okazało że pomyliłam kontynenty i do Üsküdar jechaliśmy autobusem, żeby wpaść do portu na ostatnią minutę (więc można powiedzieć, że zdążyliśmy).
Co sobie przez drogę popatrzyliśmy na azjatycką stronę od środka, to nasze. Ludzie podkreślają, że w porównaniu z europejską częścią, ta jest mniej zatłoczona, a życie płynie tak spokojnie. Chyba nie byliście na głównej ulicy Üsküdar po zmroku!
Jak łatwo wejść w rolę człowieka, którego stać normalnie na takie hotele i narzekać na brudne dysze do hydromasażu, prawda Tomek?
Bo żeby promocja trwała dalej, zmieniliśmy lokal – okazał się odrobinę gorszy (ale nadal 100 razy lepszy niż pokoje, które normalnie rezerwujemy), ale jeden feature miał nie do pobicia. Śniadanie na tarasie, z widokiem jak niżej. Dziękuję, nic więcej do dodania. Po raz kolejny zatkało nam kakao.
Nie wiedziałam za co się zabrać najpierw: za jedzenie, za patrzenie, za zdjęcia? Jak będę jadła, to skończy się wschód słońca, a jak będę patrzyła, to wystygną mi naleśniki. Ciężkie życie.
Też tak macie, że ostatni w dzień wyjazdu, nawet jeśli zostało jeszcze morze czasu do odlotu i zdążylibyście dwa razy stanąć w kolejce do Wieży Eiffela i jeszcze wypić kawę, to i tak trzeba ciągle patrzeć na zegarek i w efekcie okazuje się, że nic nie zobaczone, a już na samolot jechać trzeba?
A jednak, udało nam się przełamać klątwę ostatniego dnia i przespacerowaliśmy się naprawdę ładnie. Zręcznie wmanewrowałam Tomka w jeszcze jedną turę uliczek w Tarlabaşi (oraz w jeszcze jeden kawałek borka na spółę).
Aha, pamiętajcie jedno: nie ma odkładania na wyjeździe rzeczy na później. Obiecywałam sobie, że zjem midye dolma, czyli faszerowane małże. Tak wychodziło, że zawsze miałam zbyt pełny żołądek żeby je jeść bez asekuracji ze strony Tomka. Oczywiście, że ostatniego dnia nie spotkaliśmy ani jednego sprzedawcy. Oczywiście, że przez cały wyjazd stali na każdym rogu ulicy. Mam nauczkę, teraz mogę sobie poczytać na innych blogach jakie to było pyszne.
Śmiało mogę powiedzieć, że +50 do fajności Stambułowi dodają koty. Próbowaliśmy je liczyć – straciliśmy rachubę po dziesiątym (gdzieś w piątej minucie), a realnie myślę że w 3 dni zobaczyliśmy jakieś 1000 kotów. Najwięcej w jednym momencie na liczniku miałam 22. Dwadzieścia dwa. Koty. Na raz.
Ale nie że tam wiecie, jakieś burasy pospolite. Trikolorki, rude, białe – takie z polskich domów tymczasowych schodzą na pniu (insider’s info). W Stambule, jak zgaduję, one wcale nie chciałyby być czyjeś.
Jak to się stało, że nie wspomniałam o kulturze picia czaju w Turcji, to nie wiem. Herbatkę za lira (1, 25 zł) wypijecie wszędzie. I kiedy piszę wszędzie, to mam na myśli tak samo w restauracji w Sultanahmet jak i w najbardziej obskurnej uliczce Tarlabaşi. Ostatnie liry też nie mogły pójść na nic innego, jak czaj i simit. Inaczej się nie godzi.
I kiedy myślisz, że jedyne co Cię czeka to stanie w pociągu całą drogę z Warszawy do Poznania (pod warunkiem, że na niego zdążysz, hehe), Twój samolot wylatuje spod chmur – prosto w zachód słońca. Zatkało nas po raz kolejny (minimally photoshopped).
Był rok chopinowski, rok Wyspiańskiego, a dla nas 2015 to rok wschodów i zachodów słońca. Czego i Wam życzę! (na pociąg zdążyliśmy)