Spaghetti po wenecku
Jak ktoś nas pytał, gdzie teraz jedziemy, to mówiliśmy, że do Wenecji. Może nie kłamaliśmy, ale też nie mówiliśmy wszystkiego. To była tylko 1/3 prawdy.
Po robić jedną rzecz, skoro można zrobić kilka? Pozwólcie, że zilustruję na przykładach:
po co jechać po prostu do Wenecji, skoro można najpierw: wypożyczyć samochód, objechać jezioro Garda, spędzić popołudnie w Bolonii i dopiero – dawać w kanał?
Po co jechać do Warszawy na samolot, skoro można spotkać się z kilkoma osobami – i dopiero pójść na 175 kierunek lotnisko Chopina? Proste! (A i tak łagodnieję na starość, bo pierwsza wersja planu zakładała dodatkowo praskie murale).
Dlatego dzisiaj innowacyjna formuła multipost. Unique all-in-one experience. Warszawski lifestyle, bolońska pasta i weneckie uliczki. Po co czytać inne blogi, skoro jest mój?
I. Stacja Warszawa.
Jakby ktoś się zastanawiał, do czego służy takie miasto jak Warszawa? – to ja mam odpowiedź.
Po pierwsze: do spotykania celebrytów. Pojechać do Warszawy i nie zobaczyć kogoś Z TELEWIZJI? Wyjazd stracony. Ostatnio widzieliśmy jak Szymonowi Majewskiemu popsuło się Subaru. Celebryta warszawski na dziś: podobno Hubert Urbański mijał nas jak szedł do kibla w kawiarni Relaks (Karolina widziała; busted!).
Po drugie: do spotykania się z ludźmi!
Jeśli ktoś nie ma znajomych w Warszawie, to znaczy że nie ma żadnych znajomych. Przykro mi.
Ale mam dobrą wiadomość, jeśli jesteś nolifem: z internetów też mogą być! Na przykład z Karoliną (myślałam, że jesteś wyższa…) i Piotrkiem nie znałam się na żywo – a już się znam. I polecam. Zrobiliśmy sobie Cieszyn na Mokotowie w mikroskali.
Niby nie lubię ludzi, ale jednak lubię ludzi!
Dla dwóch osób w moim oschłym sercu zawsze musi znaleźć się czas.
Nieważne, że z Luizą widziałyśmy się tydzień wcześniej i naubliżała wtedy mojemu mężowi – rozmowa zawsze się kręci. Jak to dobrze, że nie jestem złośliwa i nie opiszę jak odbijaliśmy się od drzwi do drzwi zanim było nam dane znaleźć kawałek wolnego stolika w Warszawie w porze śniadania. Luiza niestety nie ma tyle przyzwoitości i bez skrupułów ciągnie bekę z moich umiejętności jako przewodnika po Poznaniu. Człowiek człowiekowi wilkiem. A ja jej jeszcze robię profilowe na facebooka!
Marta. Gdyby blogowała, opowiedziałaby Wam (nam nie zdążyła) np. jak to jest polecieć samotnie na Wyspy Owcze. Jeden z tych cichych bohaterów, który po prostu jeździ. I gości. Nas więcej nie ugości bo wrzuciłam bez pytania nasze zdjęcie z Łazienek.
Marta zabrała nas do Pogromców Meatów na Koszykowej 1. Najpierw myślę: WTF, co to za kanapka za 30 zł? W dupach się Warszawiakom poprzewracało. Ale dostaliśmy swoje buły z:
a) kaczką
b) polikiem wołowym
c) żeberkami
i nie byłam w stanie dojeść (zjadłam chociaż mięso), więc szacuneczek. Kanapka za 30 zł ma rację bytu.
Uparłam się, że tym razem i ja chcę być na zdjęciach, a nie tylko mieć zdjęcia. Poprosić Tomka o fotę – to błąd.
Zrobić – zrobi (z wielką łaską). Ale nie spojrzy, czy ostre. Nieważne, że ktoś ma otwartą buzię. Zdjęcie jest? To czego się czepiam?
II. Stacja Lago di Garda.
Być pół godziny drogi od jeziora w górach i nie objechać go dookoła, to byłby grzech.
Z moich kilkugodzinnych obserwacji wynika, że jezioro Garda to ośrodek widoków nieprzeciętnych i sportów rozmaitych: drogę zajeżdżali nam kolarze, nad głowami latali paralotniarze, na wodzie roiło się od żagli, a pod wodą od ciał nurków. Objazdówka zajęła nam ze 4 godziny i przyznam, że nie obraziłabym się, gdyby los rzucił mnie na camping nad jeziorem Garda na dłużej.
Na razie musi wystarczyć Lake Garda minimalist blue&white postcard set (w tym jedno selfie, Garbaty Nos i Tygodniowy Zarost pozdrawiają!).
III. Stacja Bolonia.
Jak czytam, że jakieś miasto jest krajową stolicą street artu, to chyba oczywiste że przypadkiem znajdzie się ono na naszej trasie. Bolonia! Tak jest, tu znajdziecie i najstarszy uniwersytet w Europie (założony niecałe 100 lat przed moim liceum, PFF), i najstarsze murale BLU.
Żeby nie błądzić – bo murale mają to do siebie, że lubią być rozproszone po całym mieście – od razu uderzajcie na Via Aristotle Fioravanti, do squatu XM24.
Tomek zgodził się pójść do XM24 tylko dlatego, że dało się tam zaparkować za darmo (w centrum jest strefa płatna także w niedzelę).
Nie chciałam być lekceważąca w stosunku do Bolonii, ale zamysł był taki, że spędzimy tam niezobowiązujące popołudnie, bez reżimu mapowego i tropienia spotów dla localsów. Będzie jak będzie. Zobaczymy co zobaczymy.
Kocham takie dary losu! Bolonia okazała się taka jak lubię: spójna w zabudowie i przyjazna dla użytkownika, żadne tam ąę. Chcesz wypić wino na głównym placu ale brakuje Ci śmiałości? Pij, policja pożyczy Ci korkociąg.
Piazza Maggiore? Włoskie renesansowe „stare rynki” > polskie renesansowe „stare rynki”.
Kawa? 1,40 eur.
Ba, w Bolonii nawet przebywanie na głównym deptaku nie bolało.
Gdybym miała podsumować Bolonię w dwóch zdjęciach, wyglądałyby tak. Me gusta.
Widzicie wspólne mianowniki? Kto powiedział: rowery i arkady? Wygrał pan kota bez worka, ale z twistem. Proszę o kontakt w celu odebrania nagrody.
Boleśnie odczuwam nijakość tych zdjęć, ale co Wam poradzę, że po włoskich miastach nie biegają mali chłopcy uzbrojeni po zęby w plastikowe karabiny? Nie wszędzie może być jak w Stambule.
To są zdjęcia z niedzielnego popołudnia w Bolonii. Nic mniej, nic więcej. Ale gdybym miała portfolio (a będę miała!), żadno z tych zdjęć by do niego nie trafiło.
Powyższe napisałam asekuracyjnie, żeby nikt mi nie wyskoczył z tekstem „nie popisałaś się, nieśmigielska”.
Włochy to jedno z niewielu państw, gdzie kawa jest tańsza niż lody. Tak powinno być na całym świecie. Gdybym była prezydentem świata, to byłoby moje pierwsze zarządzenie.
Zajrzeliśmy w ciemno, ale polecamy lodziarnię na rogu Piazza di Porta Ravegnana (pod wieżami), były prawie tak dobre jak w poznańskiej Kolorowej – a to już coś. Nieczęsto zdarza mi się używać takiego porównania.
Zbiorczy punkt jedzenia lodów.
Za jedno nie mogę Bolonii pochwalić. Nie mogliśmy tam dobrze zjeść (kawa i lody to nie wszystko)!
W Mercato di Mezzo nikt nie chciał od nas przyjąć zamówienia – nie wiem, źle nam z oczu patrzyło? Może wiedzieli, że nie zarabiamy w euro i chcemy zamówić jedno danie na spółę? Musieliśmy zapchać się studencką pizzą z metra. Przynajmniej tanio.
#1 z tripadvisora szału nie zrobił. Cały czas mam w pamięci nasze makarony (megamakarony) z Trastevere i dlatego mikra porcyjka mojego ravioli z ricottą i przeciętny smak Tomka tagliatelle al ragu (po naszemu „bolognese”) nas zasmuciły. Serio, o Bolonii mówi się da grassa?
(Okej, wiemy że byliśmy tam jedno popołudnie i zwyczajnie mieliśmy pecha, nie musicie mi mówić. Ale co, to już na własnym blogu człowiekowi ponarzekać nie wolno?)
Psst, a wiecie że w Bolonii są też kanały?
Nie wiem czy jest się czym chwalić (całe dwa na krzyż), zwłaszcza że Wenecja jest dwie godziny autostradą stąd, ale niech będzie. W Bolonii też są kanały. Podobno można na nie popatrzeć przez specjalne okienka (fun, fun, fun), ale nam się ta sztuczka nie udała. Dzięki, google maps.
IV. Stacja Wenecja.
Jeśli Bolonia to arkady i rowery, to Wenecja = uliczki i kanały. Kurczę, nie chcę teraz za dużo pisać, bo potem nie będę miała o czym. Łapcie kilka zdjęć tytułem zaliczki.
Pozdrowienia z Wenecji! Nieśmigielska style.
W następnym odcinku: dużo wąskich uliczek (za dużo jak na gust Tomka), oraz dowiemy się, co to znaczy jak w Wenecji pada. Szok i niedowierzanie, że to miasto jeszcze nie zatonęło.