A także the Varsovianist i the Budapestanist. Czyli jak zaliczyć 3 stolice w 24 godziny (4, jeśli Poznań liczyć jako stolicę Wielkopolski. Policzymy, nie będę sobie żałować), żeby zjeść prawdziwego kebaba od prawdziwegoTurka.
Każdy #blogtrotter obudzony w środku nocy powie: Stambuł? Wizzairem z Warszawy przez Budapeszt. Ewentualnie Pegasusem z Berlina. I pójdzie spać dalej. Tak jak nie ma dymu bez ognia, a róży bez kolców, tak nie ma Stambułu bez Budapesztu i Warszawy.
Innymi słowy, żeby było tak:
Musi być najpierw tak:
Ktoś inny powie (i będzie miał rację), że jesteśmy nienormalni i że do Warszawy z Poznania nie jedzie się za darmo, nie mówiąc o noclegu w Budapeszcie. I że może taniej byłoby jednak bezpośrednio z Berlina? Ale kiedy mi naprawdę w to graj. Na ostatnie 4 miesiące czasu blogerskiego składały się widoczki, widoczki, widoczki. Czyste powietrze, górskie strumyczki – naprawdę, ile można? Nie samym pięknem człowiek żyje, jeszcze zacznie myśleć że wszędzie tak jest. Na drugą nóżkę potrzebowałam miejskiego syfu – a Stambuł jako miasto 15-milionowe, ze wszystkimi do niego dojazdami, pasował doskonale.
Nie sądzę, żeby ktokolwiek czytał moje słowa na tyle uważnie, żeby zauważyć pewną niekonsekwencję, ale dla spokoju sumienia przyznam się: jesienią miała być Gruzja, ale bilety nie chciały stanieć. Swoje dołożyli także Weekendowi, potwierdzając że Gruzja powoli, ale nieubłaganie zmierza w stronę przepaści, za którą są selfie sticki. Good price for you, my friend już znają.
Pierwsza stacja: Warszawa Śródmieście. Konkretnie – Bar Prasowy na Marszałkowskiej. Bloger też człowiek, śniadanie zjeść musi. Zatrzymajmy się na chwilę, bo Prasowy lubię i szanuję jako dowód, że bar mleczny nie musi być przaśny. Ba, bar mleczny może być hipsterski – i nadal karmić zupą pomidorową za 1,50 zł. Obiady ponad podziałami: wyobrażam sobie jak lewak z narodowcem łokieć w łokieć zajadą w Prasowym… no, co zajadają? Może ruskie?
Przy okazji: poradźcie Warszawiacy, co robić, jak żyć jak następnym razem przyjdzie mi spędzić kilka godzin w stolicy? Centrum już mi się znudziło. Powiśle też znam, a i na Pradze jakoś sobie radzę (z naładowanym paralizatorem). Co jeszcze?
Następny przystanek: Budapeszt. Utwierdziłam się w przekonaniu, że piękne to miasto i wypadałoby je odwiedzić znowu. Piszę „znowu”, bo już gdzieś na blogu poniewiera się jedna relacja a jestem za uczciwa, żeby ją usunąć – ale proszę, nie oglądajcie wpisów sprzed drugiej połowy 2013 roku. Nie kokietuję.
Mój ulubiony feature Budapesztu: kamienice i podwórka. Mieszkańcy tego miasta są mistrzami kultury podwórkowej. Tak mało czasu, a tak wiele bram do sforsowania. Wrócimy tu jeszcze!
Jako ciekawostkę podam, że mieliśmy iść na prawdziwie rzymską pizzę na Węgrzech, ale pocałowaliśmy klamkę (remont), więc poszliśmy do Turka. Wszystkie drogi prowadzą do Stambułu.
Gastrofaza to jest wtedy, jak już zjadłeś dużą kolację i myślisz, że zgrzeszyłeś. A potem dopiero jesz langosza. I idziesz na lody. Właśnie to przytrafiło nam się w Budapeszcie.
Coś jednak udało nam się zobaczyć: na przykład taki Parisi Udvar – opuszczony pasaż handlowy koło stacji metra Ferenciek Tere.
Po reakcji jaka mnie spotkała ze strony ciecia wnoszę, że to miejsce gdzie nadal kręci się lokalny biznes – narkobiznes. Z kwiaciarni by mnie tak zdecydowanie nie wyrzucono.
Skybar w centrum Budapesztu o zachodzie słońca? Wchodzę w to (na to)! Uwaga, wstęp płatny.
Jak coś kosztuje 300 czegokolwiek, to od razu człowiek myśli, że drogo. Dopiero po chwili do mnie dotarło, że liczą sobie całe 4 złote (300 HUF) i że tyle to jeszcze mamy.
Zdania są podzielone. Tomek by nawet tych 4 złotych nie dał, mnie Corvintető nie zachwyciło, ale niczego nie żałuję. Po nas choćby potop.
Jeśli widzicie zdjęcia z budapesztańskiego metra, to znaczy ze jesteśmy w drodze na lotnisko. Za 3 godziny będziemy w Azji.
Stambuł. Miasto gdzie małe dzieci palą dużo papierosów.
Nieśmigielska radzi: jak będziecie wpisywać w google frazę „from Sabiha Gökçen airport to city center” i google Wam podpowie, żeby jechać z Havataşem na Taksim – nie słuchajcie. To samo da się zrobić 3 razy taniej miejskim autobusem (nam bilet skasował kierowca, zgarnąwszy po 3 TL do kieszeni) – do Kadıköy (tzn. Havataşem też można ale pozostaje jeszcze kwestia satysfakcji z zaoszczędzenia kilku złotych + to uczucie like a local). Jedzie się krócej, wychodzi taniej, a na deser płynie się promem. W ogóle szanujcie te chwile (czasem godziny) dojazdu z lotniska do miasta, bo to one pokazują jak i gdzie naprawdę żyją miejscowi. A tylko promil łapie się na historyczne centra (ok, w Stambule promil to i tak wuchta wiary), większość jednak żyje w blokach, tak jak my.
Jakbyście się zastanawiali, to z tych wózków sprzedają simity – obwarzanki z sezamem. To będzie pierwsza rzecz jaką zjecie w Stambule. I prawidłowo.
Z kontynentu na kontynent, promem, za złotówkę! Możliwe tylko w Stambule. (Pod warunkiem, że macie Istanbulkart: 1 karta na dwie osoby, zwrotna kaucja 6 TL = 7,5 ZŁ, każdy kolejny przejazd tańszy). Wyobrażacie sobie? Stambulczycy jako jedyni na świecie mogą powiedzieć: skoczę dziś na obiad do Europy. Ciekawe, co na to uchodźcy.
Oczywiście prom sprawdza się jako atrakcja dopóty, dopóki nie wyjmuje nam codziennie godziny z życia na dojazdy do roboty. Ale ponieważ nam to nie grozi, przeprawę polecamy. Kto choć raz nie przepłynie promem przez Bosfor, ten dupa!
Czy street photo na promie to ferry photo?
M jak miłość w cieniu meczetu. Czy Ahmed odzyska przychylność Zeynep? Kogo wybierze Özüm?
Przy wysiadce z promu, na przystani Eminönü skuście się na balik ekmek (buła z rybą). Nie muszę mówić, że 100 metrów dalej w stronę Bazaru Egipskiego zjecie to samo, ale taniej?
Siądźcie z kanapką (uwaga na ości) na schodkach jako i my usiedliśmy, i popatrzcie na ludzi. Jest ich tam masa, jest na kogo patrzeć.
Most Galata pewnie znacie. To ten od wędkarzy. Skąd tyle ryb w tym Bosforze? Jest ich taka masa, że dają się łowić na kawałek bułki.
Ciekawe czy są już firmy oferujące Ultimate Istanbul experience: fishing on Galata Bridge? Most ma też drugie dno, dosłownie – i nie chodzi mi o to, że jest dwupoziomowy. Od zawsze łączył hipsterską Galatę (obcokrajowcy) z konserwatywną częścią Istambułu (sułtan i jego dwór).
Jak są te listy 10 rzeczy, które musisz zrobić w Stambule, na absolutnie każdej będzie: przepłynąć się promem, napić się czaju zobaczyć zachód słońca od azjatyckiej strony patrząc.
Wszystkie te pieczenie da się upiec jednocześnie (zostanie Wam więcej czasu na głaskanie stambulskich kotów, o czym niebawem) – na promie do Kadıköy (lub Üsküdar).
Zachód słońca sam w sobie jest atrakcją, którą zawsze uwzględniam w rozkładzie dnia. A na korzyść zachodu słońca w Stambule przemawia dodatkowo fakt, że cała akcja dzieje się za sylwetkami meczetów z Sultanahmet.
Musisz to zrobić w Stambule.
Dzień kończymy tradycyjnym tureckim kebabem gdzieś na Beyoglu. Dopychamy tradycyjnym tureckim słodyczem (jestem fanką). Teraz mi żal, że miałam skrupuły, mogliśmy wchłonąć więcej baklavy i dalej się oszukiwać, że jak wrócimy do Polski to pójdziemy pobiegać.
I spanko! Nie byle jakie spanko: chwilę temu pojawiła się najlepsza promocja Mastercarda ever. Czyli: Mastercard daje 100 dolarów na spanie w hotelu, za wszystko inne płacimy my. Co robi Łebski Adamski? Nie śpi do trzeciej nad ranem, bo rezerwuje. I tak 5 z 7 nocy w poprzednim tygodniu spędziliśmy w wypasionych hotelach (ze śniadaniami; w tym jedną noc w Poznaniu) za ceną jednego noclegu z Airbnb. Puchate szlafroczki, pokój z widokiem na morze, telewizor 28 cali(Arab Girls XXX) te sprawy.
1500 słów, a ja mam wrażenie że jeszcze nawet nie zaczęłam tematu. O meczetach, kotach (kotach, kotach, kotach), o jedzeniu, o wschodnim czy jednak zachodnim? charakterze miasta; może o molestowaniu w tramwaju – jeszcze napiszę. Powyższy wpis potraktujcie jako wprowadzenie w temat. Bardzo długie wprowadzenie w bardzo obszerny temat.