Prawie dwa lata minęły od pierwszego starcia: Adamscy vs Azja (Adamscy vs Sri Lanka). Bardziej niż zadowoleni, wróciliśmy zmęczeni. I zgodni, że w tamte strony jeszcze może kiedyś, ale na razie – nie. Dziękujemy, postoimy, starczy nam na jakiś czas.
Starczyło na dwa lata. Na wiosnę zaczęły świerzbić nóżki. Tomek, a może by gdzieś na wschód pojechał? Tomek, a zobacz, promocja jest, do Indonezji. Tomek, a wiesz, że w Indonezji są wulkany?
Też tak macie, że najpierw fajnie, fajnie, ale im bliżej wyjazdu tym bardziej podchodzicie do planowania jak do jeża? Znowu trzeba będzie się użerać i kłócić o każdą cenę. Znowu hałas i chaos. Dlatego teraz postanowiliśmy nie umęczać się w imię honoru backpackera. Podróżować wygodniej to żaden wstyd. Inna sprawa, że Indonezja w porównaniu ze Sri Lanką to jak Poznań w porównaniu z Radomiem. Myliłby się ten, kto sądzi że Indonezja to jest trzeci świat. Infrastruktura, samochody na drogach, zamożność ludzi w miastach, wszyscy ze smartfonami. Biedę i bezczynność widzieliśmy raczej na wioskach na Lomboku. A jeśli gdzieś spotkaliśmy się z naciągactwem i krętactwem, to było to na Bali. Jawę wspominamy super.
Przylot mieliśmy późnym popołudniem do Jakarty (Turkish z Berlina via Stambuł; 12 godzin lotu i jeszcze nie działał entertainment system!). Za podszeptami z internetów postanowiliśmy nie spędzać w stolicy więcej czasu niż potrzeba na zjedzenie czegoś i przespanie jednej nocy – rano lecieliśmy dalej.
Co jak co, ale 3 kilometry z lotniska do hotelu jesteśmy w stanie przejść na nogach, nie zwracając uwagi na trąbienie taksówkarzy. Dzięki temu szybko dowiedzieliśmy się, o co chodzi z tymi warungami. Trafiliśmy do nieba.
Warung – przeważnie jednoosobowa garkuchnia, nierzadko w postaci obwoźnej budy na kołkach. Nie zjecie tam ani zdrowo, ani z poszanowaniem zasad higieny, ale zjecie smacznie i tanio – a to nawet lepsze!
Od 1 000 IDR (28 gr) za przekąskę, przeciętnie 5-15 000 (1,40 – 4,50 zł), po 30 000 IDR za danie (9 zł; uwzględniając podatek od bycia białym). Najtaniej na Jawie, najdrożej na Bali.
Nie przepuściłam żadnemu stoisku na kółkach, jeśli tylko widziałam że sprzedają coś, czego jeszcze nie jedliśmy. Nie po to się szczepiliśmy, żeby nie jeść. Mama takich nam nie zrobi.
W godzinę zdążyliśmy przejrzeć półki w supermarkecie (same chipsy i słodycze), zjeść pyszny ryż z kaczką (naprawdę, najlepszy jaki nam się trafił), zaopatrzyć się w mobilne internety, które służyły nam do końca wyjazdu (prepaid Simpati), zjeść coś z foliowej torebki, do tej pory nie wiem co. Nieważne, smaczne było? Było. 30 groszy kosztowało? Kosztowało.
Jeszcze tylko fresh juice za jakieś 1,50 zł i już wiemy: będzie dobrze. Będziemy zadowoleni.
PS: Pamiętacie, że były kiedyś lizaki chupa chups o smaku bananowo-czekoladowym? Zastanawialiście się kiedyś, gdzie są jak ich nie ma? Wytropiliśmy je w indonezyjskich supermarketach! Nasza cena: świąteczna promocja, jedyne 4,99 zł za sztukę, kto chętny?
Wieczór bez szaleństw, bo o 6:00 rano samolot do Malang.
Tomek oczywiście spał i miał gdzieś nasze pierwsze stratowulkany, nie takie schowane pod lodem jak na Islandii. Ja siedziałam z nosem przyklejonym do brudnej szyby i z palcem na spuście migawki. 24 godziny później zaglądałam w paszczę aktywnego Bromo.
Co chcę pochwalić, to system taksówkowy na mniejszych lotniskach. Podchodzi się do okienka, kupuje kwit do jazdę do centrum, z kwitem wsiada się do taksówki. Żadnych negocjacji, żadnej mafii taksówkowej (a może to okienko to jest mafia taksówkowa?). 70 000 IDR czyli cca 20 zł – wolelibyśmy taniej, ale przynajmniej żadne żyłki nam z nerwów nie popękały od targowania się.
Skłamałabym gdybym powiedziała, że warto jechać do Malang jako takiego. Ale nie wyobrażam sobie jednego z 10 dni zmarnować w aucie z Yogyakarty (do której i tak musielibyśmy dolecieć samolotem albo dojechać 8 h pociągiem z Jakarty). Z Malang na wschód słońca z widokiem na Bromo wyjeżdża się o północy. Ergo – cały dzień macie w kieszeni na zapoznanie się z tym, jak wygląda miasto w Indonezji. Jakie by ono nie było (a nie było złe!), wygrywa z 10 godzinami w samochodzie. Dziwię się że ktokolwiek postępuje inaczej, ale – Wasza broszka.
Szybko znaleźliśmy łóżko w getcie dla białych (hostel na dachu hotelu Helios, 120 000 IDR = 30 zl za dwie osoby) i poszliśmy na poszukiwanie wycieczki na wulkany: Bromo i Ijen. Znaleźliśmy, ale za dużo grzybów w tym blogerskim barszczu, więc o szczegółach napiszę następnym razem.
Na razie chodzimy po Malang. Podkreślam słowo chodzimy, bo byliśmy jedynymi pieszymi w mieście. Skoro nie ma pieszych, to po co bawić się w robienie chodników? Chodników w Malang albo nie ma wcale, albo są – ale wtedy na środku na przykład rośnie sobie drzewo. Po co chodzić, jak można jeździć na skuterach? Po co jeździć samochodem, skoro na skuterze z identycznym powodzeniem zmieści się 4-osobowa rodzina? Skutery w Indonezji mają wszyscy.
Buka – w Indonezji dobra rzecz. Jak jest buka, to znaczy, że otwarte. Buka 24 jam – otwarte 24 h.
Pasar Senggol, czyli bird market (czyli ptasi rynek?). Na takim ptasim targu faktycznie najwięcej ptaków, ale to nie znaczy, że nie kupicie też: psa, kota, nietoperza czy krokodyla. Jedni mówią: olaboga, barbarzyństwo. Jak oni męczą te zwierzęta.
Moje pytanie brzmi: czy mam prawo się burzyć? Czy jeśli ja nie pójdę na targ z aparatem, to kolorowy ptaszek w klatce (przy czym są: kolorowe ptaszki i kolorowane ptaszki) przestanie być najpopularniejszym zwierzęciem domowym w Indonezji? (czytałam, że przynoszą szczęście).
Jasne, przykro patrzeć na wyleniałe małpki w klatce i małe sowy, które od upału ledwo zipią. Mam tam pójść i pootwierać wszystkie klatki?
PS: na takim ptasim rynku gatunków ptaków jest więcej niż w polskim zoo.
Próbowałam się dowiedzieć, po co właściwie panowie piorą kota, ale tym razem bariera językowa okazała się nie do przejścia.
Ciekawostka: psy/koty – z gatunku tych ładniejszych niż kundle i dachowce – widziałam kilka razy w klatkach, na takiej zasadzie jak u nas trzyma się króliki.
Uczę się hiszpańskiego przez Duolingo i tam są takie zdania, z których strasznie się śmieję, typu: pająk je chleb (una araña come pan). No więc pytam pana: co je nietoperz? A on patrzy na mnie jak na głupka i mówi: nietoperz je chleb. Po czym daje mu kawałek bułki. Potwierdzam: nietoperz naprawdę je chleb.
Do ptasiego targu przylega też część z kwiatami (pasar bunga), ale kto by oglądał kwiatki jak można oglądać robaki!
Jeśli chcecie się poczuć jak gwiazdy na ściance, jedźcie do Indonezji i stańcie pod dowolną podstawówką. My spotkaliśmy wycieczkę szkolną i to był szał! Żałuję, że nie mam lepszego zdjęcia, jak Tomek w koszulce z napisem COOLFUCKER przybija piątki dzieciom.
A teraz małe ćwiczenie na wyobraźnię: wyobraźcie sobie, że pod polską podstawówką (gimnazjum to już za duży hardkor) przechodzi para 26-latków: on ma ciemniejsza karnację, ona w hidżabie. Jakie spotyka ich przyjęcie? No właśnie.
Patrz, Tomek, orzechowy batonik – bierzemy?
To nie był orzechowy batonik. To było coś słonego i bez smaku. Dopiero później poznaliśmy potęgę gorącego smażonego tempehu – z miejsca zajął wysoką pozycję na liście najlepszych rzeczy zjedzonych w Indonezji!
Bakso jest chyba najmniej ulubioną (przez turystów) lokalną potrawą. Jest też chyba najbardziej popularną lokalną potrawą (wśród lokalsów). Bakso czyli mięsne kulki w rosole. Mięso niby z wołowiny z dodatkiem tapioki, ale cholera wie – zmielone tak drobno, że w bakso może być cokolwiek, i tak się nie poznacie. Nie jest pyszne, ale bez przesady, nie jest też złe. Obstawiam, że złą sławę bakso zawdzięcza konsystencji – nie jest miękkie jak pulpety polskiej babci. Jest raczej twardawe, zwarte, lekko gumowe.
Więc, jemy sobie spokojnie nasze pierwsze bakso, aż tu nagle TO. Mama suka? Chyba twoja!
(Przyp. google translate: suka – w bahasa indonesia znaczy smak, flavour. Ergo mama suka – o smaku mamy? Wolimy nie wiedzieć.)
(Errata: jak zwykle wszystko pomyliłam. Jak donosi Paweł, suka znaczy lubić, logiczne. Cały mój żart trafił szlag!)
Dwa lata marzyliśmy o tej chwili: kokosy! (10-15 000 IDR – 3-4 zł). Nikt nam na Sri Lance nie powiedział, że środek też się je! Że wypicie wody z kokosa to dopiero preludium do grzebania się łyżką w miąższu. Jak sobie pomyślę ile wiórków można zrobić z kokosów, które wypiliśmy i porzuciliśmy, to krew mnie zalewa.
Soto ayam. Zupa z kurczakiem. Generalnie nie wiem czy soto = zupa, ale ayam na pewno = kurczak.
I sate ayam. Jestem fanką kombo: masło orzechowe + mięso, więc cały dzień wypatrywałam oczy za tymi szaszłykami. Wreszcie – są! Bierzemy!
Były pyszne. I każde następne też.
A na pierwszy deser – indonezyjska wersja pyz z nadzieniem. U nas – czekoladowym, ale sami widzicie że jest też truskawka (STROWBERI) i orzeszki – wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy że kacang to orzeszki ziemne – bo na pewno byśmy wzięli z orzeszkami.
Wieczorne zwiedzanie Malang: poszukiwanie nocnego rynku (który chyba nie istnieje), wizyta w centrum handlowym, eksperymenty fotograficzne z lampą na tylną kurtynę. Eksperyment przerwano, po tym jak zdałam sobie sprawę, że mogę spowodować wypadek tym błyskaniem po oczach kierowców skuterów. A potem to już poszliśmy spać, bo o północy pobudka i dzida na wulkan. Wyjdzie z tego najbardziej obrazkowy post w historii bloga – za tydzień na nieśmigielska.com.