Poprzedni (i następne) posty o Indonezji – TUTAJ.
Nie będę udawać, że nasz wyjazd do Indonezji był offowy. O nie, był typowy aż do bólu: Bromo-Ijen-Bali-Lombok-Yogya. Zabrakło tylko snorkellingu na Gili (gdybyśmy mieli dwa dni więcej…).
Nie było się co rozdrabniać i już drugiej nocy oglądaliśmy cud nad cudy: jak słońce wschodzi nad wulkanem Bromo.
A dzień później: jak górnicy wydobywają siarkę z wulkanu Ijen (a turyści się im przyglądają).
A półtora dnia później potrzebowaliśmy dostać się na Bali. Brzmi jak sporo rzeczy do ogarnięcia, co nie? Kto się tym zajmie, bo chyba nie Tomek?
Zapierałam się rękami i nogami, bo kto jak kto, ale ja na zorganizowaną wycieczkę nie pojadę. Co ja, turysta jestem?
Ile godzin wysiedziałam przed googlami, iloma wątpliwościami się nazadręczałam, to tylko Tomek biedny wie, bo z urzędu musiał tego wysłuchiwać.
To trwało dopóki się nie zorientowałam, że gram tylko o honor podróżnika. Jeśli czegoś nas nauczył wyjazd na Sri Lankę, to że nie ma niczego złego w ułatwianiu sobie życia. I że nie warto użerać się dla samego użerania się. Z wycieczką wyszło nam podobnie cenowo, a korzystniej czasowo. Jeśli ktoś podróżuje miesiącami, to może i mu to nie robi, ale nam dzień obsuwy obsuwał wszystko inne.
Tak, wiemy, że w internetach są przepisy na samodzielne zorganizowanie takiej wycieczki.
Wiemy, że da się wejść przez dziurę w płocie, żeby nie płacić za bilety.
Wiemy, że podróżuje się albo tanio albo szybko.
Ale w Indonezji zależało nam na jak najsprawniejszym dostawaniu się z punktu A do B, byliśmy więc w stanie dać się trochę podoić.
W Malang pukaliśmy do trzech agencji i ani razu nie udało nam się zejść poniżej 1,4 miliona za trzydniową wycieczkę na osobę (~400 zł): z biletami wstępu (a te, jak wiadomo, różnią się w zależności od koloru skóry zwiedzającego, od śmiesznie niskich po śmiesznie wysokie), z transportem, śniadaniami, noclegami i przewodnikiem na Ijen. Za każdym razem sadzano nas za biurkiem, pokazywano zużytą mapkę, zbijano nasz argument „jak to jest, że z Yogyakarty wycieczki są tańsze, a to 300 kilometrów stąd” i podawano cenę: już po upuście w okolicach 1,5 miliona IDR. Nie pomagały chwyty: a wiecie państwo, że w innej agencji mamy lepszą ofertę? Właściwie to tak tylko pytamy, nie zależy nam. Nie pomagało zbieranie się do wyjścia i wreszcie – wychodzenie. Nikt za nami nie wołał.
Ostatecznie wróciliśmy do pierwszego biura, gdzie nie tylko cena była najniższa, ale i negocjacje najmilsze (a ja nienawidzę się targować). Z ręką na sercu polecam: Putra Jaya Tour. Jl Mojopahit 3, Malang. Na hasło „nieśmigielska” zniżka 20%. No dobra, żartuję, ale gdybyście naprawdę tam trafili, to poproście, żeby kierowcą był Aripin.
Jedyne co nas odrobinę (bardzo) męczyło, to widoczność. Czaicie? Na Sumatrze dzieje się największa katastrofa ekologiczna XXI wieku, a my się martwimy czy mgiełka aby nam nie zasłoni widoku wschodzącego słońca na wycieczce.
Wiecie co się robi jak się chce sprawdzić jakie są warunki pogodowe w danym miejscu? Instagram, hasztag dane miejsce. Reuter nie ma świeższych wiadomości.
O północy zabrano nas z hostelu, o 2:30 puszczałam pawia na górskich serpentynach, a o trzeciej przesiadaliśmy się do jeepa, który podwozi turystów na parking pod punktem widokowym Penanjakan. Tam się dzieje magia.
Na dobre trzeba sobie zasłużyć – czekaniem. Głodny? Grillowana kukurydza o 4 z rana jak śmietana. Zmarznięty? Gorąca herbatka czy gorąca kawka? Jest gdzie posiedzieć, jest co zjeść, handel się kręci.
Od momentu, w którym pojawia się łuna na horyzoncie – wiesz, że coś się dzieje.
Największą przyjemność sprawiły mi nie widoki, ale atmosfera oczekiwania. Tłum ludzi, ze wszystkich kontynentów, a zebrali się razem żeby obejrzeć wschód słońca. Możecie się śmiać, ale mnie to wzrusza. Tomek tylko pokłócił się z dwójką Hiszpanów o miejsce dla mnie, ale Tomek od dziecka jest taki gwałtowny, już nie mam na niego siły.
Ciemno. Ja jeszcze nie widziałam, co się dzieje, ale mój aparat (ustawiony na ISO 1600 i postawiony na barierce) – już tak. OMG, jak to mówią. Chmurek nie ma, ale i tak jest zajebiście.
Zapraszam na prezentację moich zaszumionych zdjęć. Spodziewajcie się jednakowych ujęć w wielu powtórzeniach. Ale uwaga, one tylko pozornie są takie same! Sytuacja, jak to o wschodzie słońca, jest mocno rozwojowa. Poza tym, raz wulkan Semeru (ten duży, z tyłu) puszcza dymek – a raz nie. Poza tym, za co zapłaciliśmy, jak nie za możliwość wrzucenia 1000 i 1 fotki na bloga?
PS: jeśli Was denerwują szumy – nie ma sprawy, na życzenie zorganizuję zbiórkę na kickstarterze na aparat z pełną klatką dla mnie. Drugą zbiórkę zorganizuję na powrót do Indonezji, żeby powtórzyć zdjęcia.
Wiedzieliśmy, że będzie bardzo zimno (trudno, żeby nocą na wysokości 2270 m.n.p.m. było ciepło). Ubraliśmy się we wszystko co znaleźliśmy w plecaku, po czym – brawo ja! – zapomniałam zabrać kurtki z samochodu. Nie lękajcie się, dla takich beznadziejnych przypadków też jest rada – gdzie popyt, tam podaż i waciak można wypożyczyć na miejscu od koników. 6 zł, stylówka na babę z bazaru gratis. Niestety nie zachowało się w kronikach moje zdjęcie, co za peszek.
Im dłużej staliśmy na punkcie widokowym, tym bardziej robiło się na nim pusto, tym dłużej spał nasz kierowca jeepa. Win-win.
Na szczęście nie było żadnego poganiania i wszędzie mogliśmy zostawać do oporu. I za to też polecam naszą wycieczkę. No i za kanapki.
Ja myślę, że zasłużyliśmy na śniadanie po takim poranku. Śniadanie, czyli: podwójna kanapka z keczupem i serem. W CIEŚCIE. Taka kanapka to tylko w Indonezji (i Stanach Zjednoczonych).
Ponieważ wszystkie te wycieczki robione są na jedno kopyto, kolejny etap to zjechanie na dół, fotka z jeepem, fotka z wulkanem, przejechanie tzw. Sand Sea i spacer: najpierw pod, a następnie na wulkan Bromo. Ja tam nie narzekam. Co więcej: na dole jest bardzo ładnie, widoczki bardzo dobrej jakości, o czym się nie mówi. W porównaniu ze wschodem słońca faktycznie druga część programu blednie. Ale jako samodzielna atrakcja, sprawdziłaby się bez szemrania. W końcu ile razy w życiu jest Wam dane zaglądać w dymiącą (i grzmiącą) paszczę wulkanu?
Horse miss? Nigdy w życiu nie jeździłam konno i teraz sobie myślę, że straciłam okazję do najtańszej przejażdżki w życiu, ale przecież alternatywny turysta nie będzie korzystał z takich atrakcji.
Uwaga, pyli. Nie ma się co stroić w ładne łaszki do selfie, za to sens ma maseczka – nawet jeśli wygląda się jak komórczak z Dragonballa w pierwszym stadium ewolucji.
Dzieci, zakaz wychodzenia ze szkoły. Zagrożenie białasowe 1 stopnia.
Skłamałabym, gdybym napisała, że coś ciekawego wydarzyło się do końca dnia. Geografii nie oszukasz i kilka godzin w aucie spędzić trzeba.
Popołudnie i noc, jak wszyscy wycieczkowicze, spędzamy na plantacji kawy. Dziwnie uczucie tak spacerować pomiędzy domkami pracowników, gdy samemu mieszka się w siedzibie białych właścicieli. Może to głosy w mojej głowie, ale coś mi mówiło, że krzywo na nas patrzyli. Próbowałam sztuczki z uśmiechaniem się do każdego, ale odzew – słaby. Miałam coś na zębach?
Dzieci z Indonezji pozdrawiają czytelników bloga nieśmigielska.com.
A w kolejnym poście, kolejny wulkan. A to i tak nie ostatni.