Spaghetti po wenecku cz. II
Więc, jesteśmy w Wenecji. Jak już dawać w kanał – to porządnie!
O tym, skąd się tam wzięliśmy (a była to naprawdę okrężna droga) przeczytacie TU.
Miałam jakieś wyobrażenie na temat Wenecji, dopiero na miejscu dotarło do mnie – oni naprawdę nie mają nawet kawałka asfaltu. Tam, gdzie w każdym innym mieście na świecie byłyby ulice, tam w Wenecji są kanały. Ale, ale. To że nie ma samochodów, to nie znaczy że nie ma ruchu ulicznego! W Wenecji nie mieć łódki, to jakby w Stanach nie mieć samochodu. Można, tylko po co wychodzić z domu?
Wielkie pytania rodzą się na styku kultur. W Wenecji urodziły nam się trochę mniejsze pytania: jak to miasto w ogóle funkcjonuje? Jak to możliwe, że jeszcze nie zgniło?
Jak wygląda policyjny radiowóz? (tak) Jak ambulans? (podobnie). Wywóz śmieci? Łódką-śmieciarką. Oni naprawdę mają wszystko obcykane!
Widzieliśmy nawet akcję straży pożarnej (straż pożarna, w Wenecji, hehe). Wyciągała zatopioną łódkę.
Wszystko fajnie, Wenecja, tanie loty, hurra, – tylko znowu zapomniałam, że nie zarabiamy w euro. I że im tańszy bilet, tym droższe wszystko inne. Więc jeśli za lot płaciliśmy po 39 zł, to odbijemy to sobie na dojazdach na lotnisko. Jeśli za samochód wyszło niedużo, to wyrówna się na płatnych autostradach.
Dla równowagi jedną nockę spędziliśmy w samochodzie pod Wenecją, bo ceny za nocleg:
– w hostelu
– w 8-mio osobowym pokoju
– poza sezonem
(- z sucharkami na śniadanie)
wołają o pomstę do nieba.
Teraz pokażę Wam, jak zaoszczędzić minimum 12 euro dziennie na parkingu – raz na jakiś czas nawet mi zdarzy się perełka typu: useful tip. Bo jak już wiecie, do Wenecji samochodem nie wjedziecie. Bo tam nie ma ulic. Są parkingi – lecz cóż, skoro płatne? Od czego jednak są: spryt i google street view? Na części lądowej Tomasz wypatrzył uliczki osiedlowe, na których poza dniami sprzątania – można śmiało parkować. Nas nie odholowali, to może Was też zostawią.
PS: Jak chcecie zrobić Wenecję budżetowo i szukacie noclegu w hostelu – to upewnijcie się, czy nie musicie tam popłynąć vaporetto. Just saying.
Przepis na Wenecję? Chodzić, chodzić, chodzić (nic innego nie zostaje). W swych pieszych wędrówkach doszliśmy m.in. na koniec miasta. A tam – zakonnice ubrane na biało!
Dalej można: skoczyć do morza, zawrócić, albo popłynąć vaporetto. Wolicie zapłacić 7 euro za pojedynczy przejazd, czy 20 za bilet dobowy? Do ostatniej chwili biliśmy się z myślami: spłukać się z hajsu, żeby popłynąć na Murano? Może i byśmy się ostatecznie zdecydowali, gdyby nie fakt, że 3 tygodnie wcześniej byliśmy w Stambule. W Stambule pływa się promem z Azji do Europy i odwrotnie za równowartość złotówki. W tym wszystkim weneckie vaporetto się jakoś nie kalkuluje.
Do tej pory nie wiemy co straciliśmy: czy Murano faktycznie jest tak urocze, czy to typowa sytuacja: uliczka jak z pocztówki i nic więcej? A jeszcze Burano, Lido i Giudecca. Może i trzeba było kupić ten bilet.
Wenecję przeszliśmy metodycznie i dokładnie, że nie mam poczucia, żeby te uliczki które widzieliśmy nam nie wystarczyły (Tomkowi wystarczyły aż nadto). Najbardziej podobały mi się okolice naszego hostelu w Cannareggio (czy wiesz, że: powstało tam pierwsze żydowskiego getto w Europie?), uliczki przy kościele Madonna dell’Orto; wymarłe Castello, mokre Dorsoduro.
Są i gondole! Szczęście, że nas takie rzeczy nie kręcą, 80 euro zostaje w kieszeni. To jak zarobić.
Jeśli łóżko w hostelu kosztuje 30 euro, a przejazd zbiorkomem 7 euro, to znaczy, że na jedzeniu w Wenecji też nie zaoszczędzisz. Warto podeprzeć się gastroprzewodnikiem Uli, która zebrała kilka pozycji dla niezarabiającego w euro turysty.
My ze swojej strony dorzucimy Brek, chyba jedyne miejsce w mieście, gdzie kawa schodziła poniżej dwójki. I jeszcze rano dorzucali ciastko.
Wenecja tapas stoi. Weneckie tapas nazywają się cichetti.
Na mnie koncept cichetti nie działa. Zapłaciliśmy w All’ Arco 7 euro (jeśli 7 euro nie brzmi dramatycznie, to może powinnam napisać: 30 zł) za zestaw przekąsek, po których nie byłam nawet w 1/3 drogi do najedzenia się. A gdzie tu jeszcze alkohol na dobry humorek?
Btw: Grillowane ośmiorniczki vs Nieśmigielska: 1:0.
Wiem, że wszyscy czekają aż napiszę, że Wenecja jest zatłoczona i śmierdzi. Znam się, to się wypowiem. W Wenecji, w październiku, przy 25 stopniach ciepła – nie śmierdziało. Tłumy? Nie powiem żeby na moście Rialto było luźno, ale spodziewałam się dużo większego obłożenia.
Poza tym, w żadnym innym mieście nie było tak łatwo zgubić ogon, jak w Wenecji. Wystarczy skręt w jakąkolwiek boczną uliczkę od jakiejkolwiek głównej ulicy – i już. Cisza. Ptaków śpiew. Morza szum.
Jeśli i to Wam nie starcza, klasycznie odejdźcie poza centrum, np. do Castello. Nie to, że w Castello nie spotykaliśmy innych turystów – my tam nie spotkaliśmy żywej duszy. Tylko uliczki, dziesiątki uliczek. Setki sztuk prania.
Cały Tomek. Najpierw ma żal, że nie poleciał ze mną do Porto, a potem jęczy, że mu się oglądanie uliczek w Wenecji nudzi.
Ja malowniczość weneckich uliczek oceniam dosyć wysoko, ale zabrakło mi na nich dzieci z pistoletami życia. Cała reszta: pranie na sznurkach, liszaje obskubanego tynku, ślepe zaułki – fest.
Muszę zacząć uważać z tą alternatywnością, bo w pewnym momencie przestaje się hipsterem, a zaczyna się być dzikusem.
Jeśli przy planowaniu wycieczki nawet nie pomyślisz o oglądaniu zabytków, to znaczy, że wahadełko wychyliło się za bardzo w drugą stronę. Nie ma nic mądrego w świadomym olewaniu najważniejszych punktów miasta.
Dobrze, że chociaż następnego dnia na Plac Św. Marka trafiliśmy – ale nawet do Bazyliki nie udało nam się wejść. Niby logiczne, że plecak z bombą w środku oddajesz do depozytu. Ale logiczne też, żeby ten depozyt był gdzieś przy wejściu, a nie hen daleko, za siódmą górą, za siódmą rzeką. Niby nic, ale stój sobie dwa razy w tej kolejce. Nam już życia nie starczyło, bo musieliśmy jechać na lotnisko. Tym sposobem byliśmy w Wenecji i nie zwiedziliśmy Bazyliki Św. Marka. Trochę wstyd.
Powie mi ktoś, o co chodzi z tym dekorowaniem zakratowanych okienek?
O ile niektóre były kiczowate-ale-urocze, o tyle niektóre wyglądały jak scenografie do animacji poklatkowej o tematyce BDSM.
Kiedy polecane miejsce (Dal Moro’s) zamknięte na głucho (remont), a w brzuchu burczy, to nawet się cieszysz że konkurencja skopiowała pomysł z pastą w pudełku.
Na niektóre punkty widokowe nie warto wydawać (por. Torre dos Clerigos w Porto). Na Campanile di San Marco w Wenecji – tak. I na pistacjowe tiramisu z I Tre Mercanti – też. Na dworzu zachód słońca się rozkręca, nad głowami (dosłownie) bije nam dwutonowy dzwon, w papie mielimy pyszne tiramisu – mój ulubiony moment z Wenecji, polecam.
Następnego dnia obudziliśmy się w innej rzeczywistości. W czasie deszczu dzieci w Wenecji się nie nudzą. W czasie deszczu dzieci w Wenecji toną.
Bo gdy pada, Wenecja wygląda tak:
I jest to stan na godzinę 10 rano. Padać miało kolejnych kilka dni.
Było w miarę śmiesznie, dopóki było nam w miarę ciepło, ale po kilku godzinach nawet Tomka kurtka przeciwdeszczowa przemokła. Nie ma tego złego, bo przynajmniej zobaczyliśmy inne oblicze miasta. Widzieliśmy zatem, jak woda z morza wlewa się na ulice, a na chodnikach ustawia się platformy do chodzenia. A więc tak to robią!
Mimo, że zobaczyliśmy sporo nowych uliczek (całe Dorsoduro) i zagryźliśmy smaczną pizzą (Arte Della Pizza), to w deszczu nawet dla mnie Wenecja trochę straciła. Co robić,
pokręciliśmy się po Placu św. Marka, zjedliśmy spaghetti z tuszem kałamarnicy i pojechaliśmy po samochód. Ogrzewanie na full i kierunek: lotnisko w Bergamo.
To jest ta słynna moda włoska?
Wiedzcie, że jak w Wenecji pada to po Placu Św. Marka albo tak, albo boso.
Ewakuowaliśmy się zanim odcięto drogę na ląd. Nie wiemy, co było dalej – zalało na amen czy nie zalało? W sumie nie sprawdzałam newsów z Europy, to Wenecja jeszcze istnieje?