Poprzednie (i następne) posty o Indonezji: TUTAJ.
Jedziemy na Bali? Nie, jedziemy PO Bali.
Nie mamy skrupułów. Nie znamy litości.
Przyznam, że jak coś mi się w podróży spodoba, to jestem oszczędna w zachwytach, ale jak coś mi zajdzie za skórę, to nie ma zmiłuj. Jak to, lecieć tysiące kilometrów i się nie zachwycić? Ta zniewaga krwi wymaga.
Przygotowując się do wyjazdu (czytając posty na blogach podróżniczych) wiedziałam, że z Bali będzie wóz albo przewóz. Albo spodoba nam się bardzo – albo bardzo nie. Już jak wysiedliśmy z promu z Jawy i zaczęły się problemy z transportem, wiedzieliśmy, że coś się dzieje. Ale nie to było najgorsze, w końcu kupując bilet w turystyczne miejsca automatycznie wyrażasz zgodę na bycia traktowanym jak frajer. Najgorsze było co innego.
Weźmy taki Ubud, gdzie założyliśmy HQ – za dużo eat pray love. Właściwie od pierwszego (obowiązkowego) hi, how are you? pomyślałam że oho! ale wdepnęliśmy. Nikt dotąd nie pytał how are we, kogoś to w ogóle obchodzi? Gdyby to brzmiało naturalnie – ok. Ale to brzmiało jakby Balijczycy tak mówili, bo nauczyli się, że biali lubią jak się tak do nich mówi.
Wystarczyło się przejść 100 metrów od domu po potwierdzenie: yoga classes, vegan restaurant, organic coffee house. Im dalej tym gorzej: handmade, handicraft, primitve art. Rozumiem prawo popytu i podaży, ja po prostu wyrosłam z takich pierdół jak skończyłam 12 lat.
No i biali – wszędzie biali! Odniosłam wrażenie, że im więcej białasów, tym mniej mili lokalsi (sztucznie mili liczę jako niemili). Przypadek?
(A zastanowił się ktoś kiedyś, dlaczego tak sarkam na białaski w szerokich luźnych spodniach? Proste. Bo przeglądam się w nich jak w lustrze. Bo przez nie nie jestem wyjątkowa).
Wytrzymaliśmy dwa dni. Czas umilaliśmy sobie wymyślaniem rymowanych wrzutów na Bali. Biali z Bali nawiali. Bali się biali rozczarowali. I tak dalej. Wulgarne też.
To co, hejt za hejt? Dostanie mi się teraz w komentarzach? Pamiętajcie, że wszystko co piszę, trzeba dzielić przez dwa. No dobrze, na Bali nie działa nam się krzywda. Ale i nie udzielił nam się zachwyt.
To po prostu nie jest nasza bajka. Nasza bajka to syf, ubóstwo i chamstwo, nie kolorowe kwiaty, świątynie i how are you.
Natomiast rozumiem, dlaczego wielu osobom tak tam się podobało – skłamałabym gdybym napisała że wmuszaliśmy w siebie śniadanie na tarasie, albo że nieprzyjemnie korzystać z okaflowanej łazienki z ciepłą wodą. Miło było zaglądać do przydomowych świątyń i patrzeć jak panie składają ofiarki dla bóstw (większość Indonezji jest muzułmańska, a Bali jest hinduistyczne). Ofiarki na wszystkim i na wszystko: np. na skuterze, żeby nie spowodował wypadku (na naszym gospodyni chyba nie położyła i stało się, co się stało).
Jeśli mam cokolwiek polecić z całego Ubud, to będzie to Monkey Forest (wstęp 30 000 IDR = ~9 zł). Jak las i park w jednym, z tą różnicą, że wszędzie są makaki. I kiedy piszę: wszędzie – dokładnie to mam na myśli: na chodnikach, na drzewach. Na Twojej głowie, w Twoim plecaku. Lepsze niż ZOO, bo w ZOO nie można karmić i dotykać zwierząt.
Makaki: lubią banany, nie lubią jak im się coś zabiera. Wtedy gryzą.
PS: one na serio umieją rozsuwać suwaki.
Plan na resztę dnia: ale super! Wynajmiemy jak wszyscy skuter i będziemy jeździć po wyspie cały dzień!
I dokładnie to robiliśmy: jeździliśmy po wyspie cały dzień. Zabawne przez pierwsze 4 godziny. Potem bolą plecy i robią się krosty na dupie.
Czy jeździliśmy wcześniej na skuterze? Nie. Jaki jest ruch na Bali? Lewostronny. Czy się baliśmy? Tak!
Co by nie mówić: to był dzień pełen wrażeń. I wypadek mieliśmy, i policja nas zatrzymała, i gumę złapaliśmy, i na wulkan weszliśmy.
W skrócie opiszę, jak to wyglądało:
nie było tarasów ryżowych – ale ok, z naszej winy. Jak można przegapić atrakcję, która znajduje się przy głównej drodze?
Świątynia Tirta Empul nam nie robiła. Jako lewaki kolejne świątynie postanowiliśmy odpuścić.
Zatrzymała nas policja – standard. Kogo nie zatrzymał policjant, ten nie jeździł po Bali. Policja na Bali istnieje tylko po to, żeby wymuszać łapówki od białych. Co prawda międzynarodowe prawo jazdy wyrobione specjalnie na wyjazd kosztowało więcej niż kilka takich łapówek, ale satysfakcja z tego że szkieły (po poznańsku: policja, przyp. tłum.) nie miały nam za co wlepić – bezcenna.
W rejonie Kintamani musieliśmy zapłacić po 18 zł za sam tylko fakt, że przejechaliśmy wyimaginowaną granicę. Kintamani znane jest z wulkanów i mafii, true story.
W tym samym Kintamani przewróciliśmy się na skuterze i dopiero w 4 warsztacie przyszyli nam urwaną rączkę od hamulca
Dojechaliśmy nad morze, żeby zrobić tam 10 zdjęć i spędzić 10 minut. Po czym złapaliśmy gumę. Wracaliśmy 4 godziny po ciemku do homestaya.
Sam skuter – rozleniwia. Ze skutera nie da się robić zdjęć. Na skuterze nie da się poznać charakteru miejsca. Ale na skuterze nie jest tak gorąco. Plus skuter wszędzie Cię zawiezie, bez łachy taksówkarzy. Skuter – błogosławieństwo i przekleństwo na Bali.
Nie chcę zabrzmieć ąę, ale jak się było na Sri Lance, to takie widoki nie robią tak dużego wrażenia jak powinny. Zastanawialiście się kiedyś nad tym jak podróże nas psują?
Za to pozytywnie nas zaskoczyły ceny robocizny przy skuterze. Zdani na łaskę i niełaskę mechaników, ile nam zaśpiewają, tyle im zapłacimy, ale w myślach już przeliczam setki złotych na miliony rupii. Niespodzianka! Nowa rączka od hamulca – 11 zł. Wymiana dętki – 13 zł (tyle co wypożyczenie skutera na cały dzień). Dla porządku podaję też ceny benzyny: 2 zł/litr. Serio.
Jeszcze tylko długi, długi powrót, najlepsze randomowe jedzenie z warunga przy drodze (smażony tempeh!), chwila na hinduistycznym odpuście – i jesteśmy w domu. Przed nami 3 godziny snu, bo jedziemy na kolejny wulkan.
Więc sami widzicie, że wina za hejt leży po obu stronach, ale po Bali bardziej!
Co zrobiliśmy źle: jeśli już jesteście na Bali i czujecie, że nie chcecie tam spędzić zbyt wiele czasu – oraz macie bazę w Ubud – to wynajęcie skutera i pojeżdżenie po wyspie to jest dobry plan. Nie szarpcie się tylko z dojazdem na północne wybrzeże, jak my. Gdybym miała planować trasę jeszcze raz, dojechalibyśmy po prostu do Munduk i Bedugul: czyli tam gdzie są góry i jeziora – naraz! I wracając, zahaczyli o świątynię Bratan. I nie musielibyśmy wracać górskimi serpentynami po zmroku – jeśli kiedyś na Bali można poczuć zimno, to właśnie tam, i właśnie wtedy.
Na Mt Batur mieliśmy nie iść, po tym jak poczytałam o brzydkich praktykach lokalsów. Nie ma takiej opcji, żeby wejść samemu – próbuj, a spotkają Cię same niemiłe rzeczy, z przemocą fizyczną włącznie. Czytałam w internecie, więc to na pewno prawda!
To tak jakby górale szczuli Cię psami za to, że chcesz wejść na Śnieżkę. Na Śnieżkę tylko z zorganizowaną wycieczką!
Wystarczyło tylko, żebyśmy usłyszeli cenę i opory znikły (myślałam, że będzie drożej). Najgorsze jest to, że samą wycieczkę przygotowano bez zarzutu – miła i informatywna przewodnik, dbająca o każdą osobę w grupie; panował porządek i wszystko było na czas. Trochę się wstydzę że tak tanio się sprzedałam, ale przynajmniej swoje napisałam w ankiecie (tak, było nawet badanie satysfakcji klienta!) na koniec.
Ponieważ to nasz trzeci wulkan, to wiedzieliśmy żeby spakować bluzę. A nawet gdyby to był nasz pierwszy raz, to i tak spakowałabym bluzę, bo poczytałabym najpierw cokolwiek w internecie.
Nie wiem kto zrobił większe oczy na czyj widok: ludzie z naszej grupy na nasz, czy my na ich. My – kurtki, softshelle, buty trekkingowe, długie spodnie. Oni (one): adidaski, szorty, koszulki bez rękawów. Zgadnijcie, kto komu pożyczał kurtkę na górze.
Sam wschód słońca i widoki ładne, 7/10. Więcej nie, bo wcześniej byliśmy na Bromo i na Ijen, a to zobowiązuje.
Nie tak łatwo było wydostać się z macek Bali: lot na sąsiedni Lombok trwa 30 minut. Pod warunkiem, że nie jest opóźniony jak poprzednich pięć pozycji na tablicy odlotów. I tak transfer z wyspy na wyspę zajął nam tyle, ile płynęlibyśmy promem (którym nie chcieliśmy płynąć ze względu na czas).
O Lomboku więcej następnym razem, na razie wystarczy Wam wiedzieć, że to taka wyspa, która będzie drugim Bali – ale dopiero za kilka lat.
To na Lomboku przyszło nam zjeść najpyszniejszą rzecz na wyjeździe. Terang bulan. I nic nie jest jasne.
Terang bulan to coś pomiędzy biszkoptem a omletem, podlane mlekiem skondensowanym i przełożone czym się chce, ale najlepsze kombo to: ser, orzeszki i banan. Od takich smaków warto tyć.
Sąsiad sprzedawał smażonkę z jajkiem, a obaj godnie reprezentują kuchnię, jakiej przyszło nam spróbować w Indonezji. To znaczy:
Jeśli coś nie zostało usmażone w głębokim tłuszczu, to znaczy, że nie nadaje się do jedzenia. Za surowe.
Jeśli coś nie zostało dosłodzone puszką mleka skondensowanego, to znaczy, że nie nadaje się do jedzenia. Za gorzkie.
Jeśli doczytaliście aż dotąd, to znaczy, że przeczytaliście całego posta. Dziękuję za uwagę i zapraszam za tydzień!