Poprzednie (i następne) posty o Indonezji: TUTAJ.
Ostatnio pisałam co u mnie, a dzisiaj napiszę, co u górników pracujących na (w) jawajskim wulkanie Ijen. W skrócie: nic nowego. Kosze z urobkiem tak samo ciężkie, droga tak samo pod górę, turyści tak samo stoją i się gapią.
Ijen to kolejny wulkan po Bromo, jaki na 99% przyjdzie Wam zobaczyć na wywczasie w Indonezji. Lokalsi o tym wiedzą i dla Waszej wygody organizują wycieczki Bromo + Ijen + odstawienie na prom na Bali, które – jak już ostatnio ustaliliśmy – to żaden wstyd wykupować, prawda? Prawda?
Jeśli nazwa Ijen nic Wam nie mówi, to dobrze – znaczy, że jeszcze nie jest tak popularny i można się poczuć odrobinę hipsterem przy zwiedzaniu. Ale na bank kojarzycie dokument Discovery o górnikach w klapkach wydobywających siarkę – leci w telewizji co najmniej od 2008 roku (wiem, bo wtedy ostatni raz miałam telewizor w pokoju). To tam.
Ijen to atrakcja trochę trudniejsza w odbiorze niż zwykle. Z jednej strony mamy turkusowe jezioro w kraterze wulkanu. Z drugiej mamy górników, którzy za parę złotych taszczą na plecach kilogramy siarki (co mi się wydaje kosmicznie nieekonomiczne, pierwszy lepszy taśmociąg załatwiłby sprawę). Żyją krótko, zarabiają mało, pracują ciężko. Z trzeciej strony są białasy z przysłowiowymi lustrzankami, wartymi więcej niż półroczny zarobek górnika. I robi się dziwnie.
Ale może przestanę się krygować, że miałam z tym problem – bo gdybym miała z tym problem, to bym tam nie chciała jechać. A ja mało, że chciałam – nastawiałam się na Ijen jako największą atrakcję na Jawie. I słusznie! Jeden z tych rzadkich przypadków, kiedy oczekiwania spotykają rzeczywistość.
Zasada jest taka, że na Ijen idzie się w nocy i czeka do rana. W nocy, bo wtedy widać, jak siarka spala się na niebiesko. A do rana, bo wtedy widać, jak tam jest pięknie.
Na razie jest 2 w nocy i zaczynamy trekking na górę (2 h). Jak każdy białas, mamy swojego przewodnika (i szczerze, to nie wydaje mi się, żeby można się było prześlizgnąć samemu przez skomplikowany system szlabanów; indonezyjczycy są mistrzami w utrudnianiu samodzielnej turystyki), ale nie narzekamy, bo nie dość że jest bardzo miły, to jeszcze jest byłym górnikiem (taki awans; dzieci uczcie się języków), więc zna się i się wypowiada. Podobno każdy przewodnik jest byłym górnikiem, ale nie każdy mówi tak dobrze po angielsku jak Halili.
4 nad ranem. Stoimy na krawędzi karteru. Dzięki pełni księżyca orientujemy się, że przed nami zionie wielka japa w ziemi. Zionie i bucha. Grubo.
Nie lubię, nie chcę, nie będę robić zdjęć nocnych. Dopóki słońce nie wzejdzie nie mam po co wyjmować rąk z kieszeni, po co mają marznąć. Ale wystarczy pogooglować 5 sekund, żeby znaleźć zdjęcia tzw. blue fire, bo to co ja mam, to jest poruta pamiątka. Zdjęcie poglądowe. Ijen – impresja. Znowu pomyliłam poruszające z poruszone.
Słuchajcie, ale sobie wymyśliłam: najpierw raz zejdę – po ciemku, popatrzę na niebieski ogień z bliska. Potem wejdę na górę z powrotem i zejdę jeszcze raz – jak już będzie jasno. I porobię zdjęcia na spokojnie. Wrong on so many levels. Po pobudce o północy i 2-godzinnym marszu, oczywiście, że drugi raz nie chciało mi się schodzić do krateru. Dobrze, że jakiekolwiek zdjęcia robiłam jak się przejaśniało. Następnym razem zrobię to lepiej.
Tak jak w nowojorskim Williamsburgu nie miałam śmiałości robić zdjęć dorosłym chasydom i żerowałam na słabszych (dzieciach), tak i tu nie byłam taka prędka do focenia górników. Pech chciał, że przy wydobywaniu siarki na wulkanie Ijen dzieci nie pracują. Albo miały wolne.
Porównania Ijen vs Bromo minimalnie nie wytrzymuje Bromo.
Niesamowitość miejsca – 10/10 (Bromo: 9/10).
Na Ijen jest odczuwalnie mniejszy tłok – wystarczy musieć wchodzić 2h pod górkę i proszę – nagle robi się 5x mniej ludzi. Bonus: kalorie spalone!
Na Bromo podziwiasz widoczki i tylko widoczki – na Ijen nie dość, że nocą widać co innego i w dzień widać co innego, to jeszcze zastanowisz się trochę nad swoim życiem.
Ci Indonezyjczycy z Jawy – oni zawsze wyglądają tak młodo! Myślałam, że Halili jest od nas sporo młodszy, a tu trzydziestka na karku i dwójka dzieci. Sekret młodej skóry – dużo fajek i jedzenie smażone na głębokim tłuszczu. Ja już zaczęłam, a Wy?
Następny przystanek – Bali.
Dla nas jest to czas pożegnań z naszym kierowcą, Aripinem. My, największe mruki świata, spędziliśmy z obcym człowiekiem prawie 3 dni, nie tylko nie czując się niekomfortowo, ale przegadując godzinami różnice między Polską a Indonezją. O korupcji, o metrażu domów, o najpopularniejszych samochodach (Aripin nie mógł wyrobić z tego, że jeździmy Hondą Jazz), o prawie jazdy (po co mam robić kurs w Polsce, jak mogę kupić prawko w Indonezji?). Czy wszystkie dzieci w szkołach noszą tam mundurki? (Wszystkie – i w przedszkolach też).
Aripin opowiadał nam też o innych turystach i czasami było mi wstyd za współbiałasów. Szanujcie, a będziecie szanowani, naprawdę to takie trudne?
Kto wie, czy czas spędzony na rozmowach z Aripinem to nie jest najcenniejsze, czego doświadczyliśmy w Indonezji.
Prom z Ketapang do Gili Manuk kosztuje 6,500 IDR. Można powiedzieć, że popłynęliśmy na Bali za 1,80 zł. Płynie się około godziny, z załadunkiem i rozładunkiem.
Czy mówiłam już, że kocham promy?
Są tanie. Zbierają dużo ludzi na raz. Zapewniają widoki. Więc jak znudzi mi się patrzenie na ludzi (a do wyboru jest zazwyczaj kilka pokładów) to mogę wyjść na zewnątrz i popatrzeć na morze. Kapitan zaprasza mnie do kajuty. Genialne, czego tu nie lubić?
Narodowy sport Indonezyjczyków: piłka nożna. I palenie papierosów. Pali każdy mężczyzna, dorosły czy nie. Sama bym paliła, gdyby paczka fajek kosztowała 5 zł.
Za co lubię podróże? W piątek przyjmuję klientów za biurkiem, a w środę płynę promem na Bali. A w następny piątek – znowu przyjmuję klientów za biurkiem.
Przysięgam, że nie jechałam tam nastawiona negatywnie, Bali samo mocno zapracowało na złą opinię.
Już pierwsza próba złapania transportu do Ubud pokazała nam, że dobre czasy się skończyły. Dłużej przed naciągactwem nie uda Wam się uciekać, blade twarze.
Jak mam nie być uprzedzona na start, skoro na pytanie: przepraszam, skąd odjeżdża autobus do Denpasar? – jedna osoba, mówi że stąd. Druga osoba mówi, że stamtąd. Czekając na autobus-widmo kupujemy ryż – 3x droższy niż na Jawie. Wspaniale, witajcie na Bali.
Po 5 minutach znudziło nam się czekanie w miejscu A. W miejscu B jest podstawiony autobus, ale podobno z przystanku C za chwilę będzie jechał pospieszny. Do tej pory nie wiem, czy nie o to im chodziło: ostatecznie czerwoniak (żółty) odjechał bez nas, fast bus nigdy nie przyjechał, a my władowaliśmy się do balijskiej marszrutki. Jasne, podróżować z mieszkańcami (za specjalną cenę) – fajnie, ale może przez pierwsze dwie godziny. Przez cztery, zamknięci w nagrzanej metalowej puszce – niekoniecznie. A kindle w bagażniku.
Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś, co nie, Tomek?
Przesiadamy się, łapiemy bemo do Ubud. Musieliśmy nieźle przepłacić, skoro kierowcy busika nie opłacało się czekać na innych pasażerów.
Nie pomogło nawet znalezienie wypasionego pokoju za 50 zł/noc. Nie pomogło to, że ledwo wyszliśmy z homestaya a już natknęliśmy się na tradycyjną ceremonię ślubną.
Nie pomógł talerz jedzenia na kolację – bo kosztował 35 tysięcy rupii. Powiecie, że 10 zł to tanio, ale nadal to ponad 2x drożej niż zapłacilibyśmy na Jawie (uwzględniając podatek od białactwa).
Przykro mi, w następnym odcinku dissujemy Bali po całości. Nie ma zmiłuj.