Lodu jak lodu. Patagonia cz. I
Napisałam 138 postów na tym blogu, ten jest 139-ty. Dużo nietrafionych tytułów mam na sumieniu, ale takiego suchara chyba jeszcze nie było.
Suchy czy nie suchy – zaraz mi przyznacie, że wyjątkowo celny. Raz na rok decyduję się odejść od podziału chronologicznego, a zastosować rzeczowy. I w argentyńskiej części Patagonii podział przebiegał dla nas pomiędzy: lodowcami i górami. Dzisiaj zdjęcia oznaczone tagiem „lodowce”. Co oznacza mniej więcej tyle, że w pierwszej części posta przyglądamy się 60-cio metrowej ścianie lodu. A w drugiej po tym lodzie chodzimy. Tak jest!
Dlaczego Patagonia argentyńska? A uwierzycie, jak powiem że dlatego, że wydała nam się tańsza niż chilijska? No i odkąd zobaczysz w internecie lodowiec Perito Moreno, jesteś pozamiatany.
Pierwsze co zrobiliśmy po przylocie do El Calafate, to odetchnięcie z ulgą i przybicie sobie piątki. Dolecieliśmy do Patagonii, już nic nam się po drodze nie wykrzaczy! Jesteśmy na końcu świata!
Tylko zaraz, co tu tak ciepło?
Kurtki, w której przyleciałam z Polski nie miałam ani razu na sobie. Nawet jak wstawaliśmy o 4 rano żeby iść na wschód słońca. Nawet na lodowcu.
A legendarny wiatr? Ten wiatr, który potrafi wziąć dorosłego człowieka i przestawić go o kilka metrów? Nie stwierdzono. Nam nawet pranie nie schło, bo nie wiało.
Oczywiście może to mieć coś wspólnego z tym, że byliśmy tam w środku lata.
A może mieć coś wspólnego z tym, że byliśmy na takiej szerokości geograficznej jak na północnej półkuli leży Berlin – jak uświadomiła (uświadomiła? wbiła nam sztylet w serce i przekręciła dwa razy!) nam przewodniczka na lodowcu. Teraz mam kompleksy, że oszukana ta nasza Patagonia. Małgo z Kubą to dopiero byli na końcu świata.
Region może i odludny, ale prze-łatwy w obsłudze. Miejscowości zasadniczo są dwie: większa (El Calafate, ta z lotniskiem) i mniejsza (El Chalten, ta od trekkingów). Transport dokądkolwiek łatwi się na dworcu w El Calafate w 15 minut. Trasy trekkingowe w El Chalten ogarnia się za pierwszym spojrzeniem na mapę.
Pogoda jak marzenie. W nocy też. Myślałby kto, że przyjechaliśmy na wczasy do Karpacza, tylko góry jakby wyższe. Jedyna trudność to radzenie sobie z kosztami, po tym jak w markecie w El Chalten za serek topiony i płatki kukurydziane zapłaciliśmy prawie 20 zł. O ile w Buenos udawało nam się żyć oszczędnie, pozostając sporo pod kreską – w momencie, kiedy dotarliśmy do Patagonii żarty się skończyły, a kurek z pieniążkami się odkręcił. I za nic nie dało się go zatrzymać. Lodowce to jest kosztowna zabawa.
Samo El Calafate? Powiedziałabym, że to senne miasteczko, ale dopiero po kilku dniach w El Chalten poczuliśmy, co to znaczy senne miasteczko. Cenna uwaga: zakładam, że skoro jedziecie do Patagonii, to prawdodpodobnie macie zamiar iść w góry. Czyli będziecie potrzebować prowiantu. Niech Was ręka boska broni od robienia zakupów spożywczych w El Chalten – róbcie je w El Calafate, gdzie ceny w marketach są jeszcze normalne.
Spaliśmy w hostelu I Keu Ken – polecam, a dodatkowo, jak zarezerwujecie spanie za pośrednictwem mojego linka, to wpadni mi hajs – więc polecam tym bardziej.
Szybki internet, fajny widok z okna, market za winklem i śniadanie od 6:30 rano. To ważne, bo dokądkolwiek stamtąd jedziecie, Wasz autobus na pewno odjeżdża przed ósmą. I ten hostel o tym wie. A mógł udawać, że nie!
Nie wierzę, że ktokolwiek przyjeżdża do El Calafate, żeby tam sobie pobyć, posiedzieć. Wszyscy walą pod lodowiec Perito Moreno. Najtańsza opcja to po prostu iść na dworzec autobusowy dzień wcześniej i kupić bilet tam i z powrotem. Zabawa kosztuje 400 ARS (~100 zł)/osoba. Drugi wydatek to wstęp: 260 ARS (70 zł). Cała reszta, czyli: jedzenie, pamiątki, kawusia to już kwestia Waszej rozrzutności.
Na miejscu spędza się 4 godziny. Wydaje się niedorzecznie mało, ale wystarczy aż nadto. Za wiele chodzenia to tam nie ma. Jest patrzenie, dużo patrzenia.
Update na sezon 2016/2017: jak donosi Pat: najtańszy autobus to 450 ARS, a wstęp na lodowiec – 330 ARS.
Im bardziej się nakręcam na podstawie zdjęć z internetu, tym gorzej dla mnie. Podoła, nie podoła? Perito Moreno podołał, aczkolwiek zawsze człowiek będzie sobie wyobrażał, że: te 60 m lodu mogłoby być wyższe, że te platformy widokowe będą bliżej. Swoimi zdjęciami psuję Wasze myślenie i koło się zamyka. Ale spokojnie, nie ma siły żeby ten widok na kogoś nie zadziałał.
Moja znajomość hiszpańskiego kazała mi myśleć, że nazwa perito moreno oznacza brązowy piesek. Miałam z tym duży problem: gdzie on brązowy, ten lodowiec, gdzie piesek? Nielogiczne!
Dobrze, że zanim się zbłaźniłam, doczytałam że chodzi o Francisco Moreno, badacza. Uff.
PS: Podobno to jeden z niewielu lodowców, który rośnie (albo przynajmniej trzyma masę), zamiast się cofać.
Może nie na taką skalę, jak można obejrzeć na youtubie, ale lodowiec nawet przy nas ocielił się kilka razy. Niesamowite. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, bo najpierw widzisz, a dopiero potem słyszysz huk.
Opcji oglądania jest i dużo i mało.
Dużo, bo można: i z boku, i z drugiego boku, i od czoła, i bliżej, i dalej (i ze statku też można, ale gdzieś przeczytałam, że widok wcale nie jest lepszy niż z tarasów – i tego się trzymałam).
Mało, bo w 4 godziny obejdziesz wszystko 3 razy.
Ja wiem, że jest dużo podobnych zdjęć, ale proszę mi wierzyć: fotomożliwości nie są nieograniczone.







Chciałoby się na zachód słońca, chciało. Ale nie przewidziano takiej opcji – nie latem. Ostatni autobus odjeżdża o 17:30.




Ci, którzy czytali posty z Islandii może pamiętają, że mieliśmy małe porachunki z lodowcem do dokończenia. Więc jak zobaczyliśmy, że jest w El Chalten firma organizująca ice trekking po lodowcu Viedma – nie zastanawialiśmy się zbyt długo (ale trochę jednak tak – cena…). I tak kiedyś trzeba było spełnić marzenie o spacerze w rakach – gdzie jak nie w Patagonii? No i płynie się łódką, więc to jakby dwie atrakcje w cenie jednej.
Wiedziałam, że na ich trekkingach obowiązuje górny limit wieku, ale nie sądziłam że wynosi 85 lat. Zgadnijcie, ile „młodych” było w naszej piętnastce? Dwoje. Nas. Każdy z uczestników wyglądał, jakby mógł zejść na zawał, albo złamać kość udową jeszcze przy wysiadaniu z łódki.
Dobra wiadomość jest taka, że oddział geriatrii przyjmuje na poranną zmianę – w grupie popołudniowej (czyli nie naszej) przestałam liczyć po 20-stym „młodym”. Normalni młodzi w nocy balują, a w dzień śpią. Proste.
Koniec drwin – wiemy, że nieładnie się wyśmiewać, zwłaszcza że na naszej emeryturze o Patagonii będziemy mogli pomarzyć (dlatego jeździmy teraz). Nieładne zachowanie możemy wytłumaczyć tylko lękiem przed starością. Na pewno jak ja będę w ich wieku to będzie mi przykro, że jacyś młodzi się z nas wyśmiewają, ale przepraszam – żarty starszych ludzi są naprawdę suche! Im wcześniej zdamy sobie z tego sprawę, tym lepiej. Ale jednego odmówić im nie możemy: entuzjazmu – bo podczas gdy my siedzieliśmy zblazowani na łódce (– I jak? – Fajnie. – To spoko.), oni nawijali, jak bardzo było super!!!!!!!!111111
Na miejscu zachwyciły mnie skały – wyślizgane i dziewicze, jakby lodowiec zszedł z nich wczoraj. Nigdy czegoś takiego nie widziałam.
Jeśli płynęli z nami jacyś ludzie przed sześćdziesiątką, to tylko dlatego, że zapisali się na ice climbing. Trochę im zazdrościliśmy, dopóki nie zobaczyliśmy że trenują we wspinaczkowym przedszkolu, na kilkumetrowej ściance lodu.
Chodzenie w rakach? Proste. W rakach chodzi się łatwiej niż w drewaniakach (w Płocku mówiło się trepy). Mniejsze jest też ryzyko skręcenia kostki. Gdzie miały rozum nasze matki w 1998 roku?
Wreszcie! Kolejne marzenie do odhaczenia: spacer po lodowcu – check. Humorek psuje nam fakt, że samego chodzenia po białym i zaglądania w szczeliny było może z 40 minut, ale co przeżyte to już się nie odprzeżyje. Frajda jest duża. No i niby się wie, że taka szczelina będzie najbardziej niebieska na świecie i że może sięgać kilkadziesiąt metrów wgłąb, ale przeczytać a zobaczyć – robi różnicę. Niczego nie żałuję!

Na koniec – skrupulatnie zaplanowana niespodzianka.
Jeden z przewodników znajduje w szczelinie butelkę likieru. Są nawet kieliszki! OMG, jak to się tam znalazło, czary czy co?
Pora na wielkie pytanie: czy było warto, za ten cały hajs? (1870 ARS czyli ~500 zł/os.)
Jako narrator wszechwiedzący, który wie, że miesiąc później tyle samo co za 40 minut po lodowcu w Argentynie zapłacił za 3-dniowy trekking na 6088 m w Boliwii (z wyżywieniem, sprzętem, transportem) – powiem, że nie. Byłoby warto za połowę ceny, którą zapłaciliśmy (próbowałam, ale żebromail na blogera nie zadziałał). Do pełni szczęścia zabrakło wypuszczenia nas gdzieś dalej na lodowiec, bo po białym-białym lodzie pochodziliśmy naprawdę krótko.
Poza tym irytowała nas hiper-asekuracja, ale rozumiem że jakby ode mnie miało zależeć czy ktoś wpadnie do dołu głębokiego na 50 m, to też bym go pilnowała jak pies.
Na plus – bardzo informatywna przewodniczka, słuchaliśmy z przyjemnością.
W następnym odcinku: nadal Patagonia, ale jako motyw przewodni: góry.
I przemoc. Psychiczna. Zachęceni?