Gór jak lodu. Patagonia cz. II
Poszłam tą (kompromitujacą) drogą. Jestem królową najbardziej żenujących tytułów blogosfery. Poprzednio miało być lodu jak lodu – i było. Dzisiaj będzie gór jak lodu. Dzisiaj śpimy na campingach w Parque Nacional Los Glaciares. (Psst, za darmo!)
Post dla tych, co krzyczeli że chcą Patagonię. Tylko niech ktoś się zająknie, że zdjęć jest za dużo, albo że widoki się powtarzają. Reklamacji nie przyjmuję.
A selekcja była ostra, uwierzycie, że ⅔ zdjęć wyleciało?
Z El Calafate przyjechaliśmy do El Chalten (3h, 95 zł) – the hiking capital of Patagonia. Przyjechaliśmy, żeby nie musieć się myć i móc jeść argentyńskie zupki chińskie. Jeśli taki jest koszt, żeby zobaczyć z bliska góry, to ja go chętnie zapłacę. Zwłaszcza, że to nie są takie zwykłe góry. Ten kolor, ten kształt. Inne wydają się przy nich pospolite.
Na dzień dobry dostaliśmy taki widok. Przyznam, że poczułam trochę zawód, że za łatwo. Jak to, bez proszenia się? Żadnych chmur, które zasłonią nam widok w decydującym momencie (historia zna takie przypadki)? Czy to cisza przed burzą, czy mamy szczęście?
Mieliśmy szczęście.
Nie chcę namawiać do robienia wszystkiego na ostatnią chwilę, ale decyzja podjęta na tydzień przed wyjazdem, okazała sie najlepszą. Czyli: bierzemy namiot (i śpiwory, i palnik). Oczywiście, da się w El Calafate wypożyczyć wszystko, łącznie z butami, ale na dłuższą metę wychodzi drogo (garnek i kubek na 3 dni = 50 zł. W Boliwii mielibyśmy za to 3 garnki, 3 kubki i jeszcze na obiad z deserem by zostało). Najtańszy namiot z Decathlona (kupiony specjalnie na wyjazd z zamiarem: użyć-sprzedać) nie tylko zwrócił się po dwóch nocach, ale służył nam do końca. Ostatnią noc w San Francisco pod nim spaliśmy. Nie mowiąc o takim drobiazgu, że na kolejnych trekkingach w Boliwii czy Peru nie byliśmy uzależnieni od firm organizujących przejścia z osiołkiem i przewodnikiem. Wszystko sami sobie. Tyle tylko, że ważył trochę. Ale spoko, ja nie nosiłam.
W dzisiejszym odcinku pobawię się trochę w praktycznego blogera. Rozpracuję dla Was każdy szlak w Parku Los Glaciares. Czego warto, a czego nie? Gdzie się spocicie najmniej? Najlepsze miejsce na wschód słońca? Czy to prawda, że Tomek jest złym gliną w tym związku? (Prawda, stay tuned.)
Mirador de Los Cóndores y Las Águilas
Klasyk. Krótki szlak (z El Chalten obrócicie w półtorej godziny), lekko ciężki. Dobry na początek. Uniwersalny, na każdą porę dnia. I na wschód, jak Wam się będzie chciało wstać, i na zachód. W południe też w porządku.
Na serio latają tam kondory. Albo orły – i tak nie odróżniam, ale na potrzeby opowieści niech zostaną kondory, bardziej egzotyczne.
Jest jedna rzecz, która nie podobała mi się w Patagonii. Uważam, że nie powinno się na ten temat milczeć. Uważam, że coś powinno się z tym zrobić.
Muchy! Patagońskie muchy to jest naprawdę dramat. Wielkie jak trzmiele. Uciążliwe jak komary. Pancerne jak pancernik? Zawsze podnoszą się z ziemi. I chyba specjalnie siadają na twarzy, żeby nie bić za mocno.
Poza muchami spotkaliśmy sporo innych zwierząt na wolności: pancernika, lisa, skunksa.
Góry zasadniczo odróżnia się dwie. Cerro Torre i Fitz Roy. Na szlaku do Laguny Torre ta pierwsza odmienia się przez wszystkie przypadki. Na tle niebieskiego nieba. Z chmurką. Zakryty chmurką. O zachodzie słońca. O zachodzie słońca i z samolotem w tle. Po zachodzie. Przed wschodem. I tak dalej. Chyba jeszcze nigdy nie testowałam tak bardzo Waszej cierpliwości jak w tym poście.
Idzie się 12 km, z czego 1/3 wyceniam jako pod górę. Można wejść i zejść jednego dnia i zapłacić jak za zboże za nocleg w El Chalten. A można zostać na noc w campingu DeAgostini – który, jak wszystkie campingi w sercu Parku, jest darmowy. Nie wymaga rezerwacji. OMFG!
Zachód słońca był niesamowity. A i tak mieści się może w pierwszej piątce tego wyjazdu.
Rano – cała zabawa ze słońcem jeszcze raz, tylko w drugą stronę.
Jak już się jest nad Laguną Torre, to chociażby dla spokoju ducha warto pójść na Mirador Maestri – ok. 75 minut po kamieniach dookoła jeziora. Widok najsłabszy jaki mieliśmy, ale zawsze lepsze to niż siedzenie w namiocie (zawsze ktoś chce wtedy kindla – a mieliśmy tylko jednego).
Poza tym obowiązków nie mieliśmy dużo. Przejść 7 km do campingu Poincenot (3 godziny, w tym niesprawiedliwie dużo pod górkę, na pewno więcej weszliśmy niż zeszliśmy! Konstytucja! Opozycja!). Podziwiać Fitz Roya. Ugotować obiad. Jakbyście kiedyś nie mieli pomysłu to obiad, to makaron z serkiem topionym wygrywa z makaronem z kostką rosołową.
Po prawej: Mirador Piedras Blancas – od campingu jakieś 25 minut bezbolesnego marszu (no steep slopes, jak pisało w ulotce). Widok wcale niezły. Widok na lodowiec chyba nie może być zły?
Cały szlak ma 11 kilometrów (w jedną stronę), ja piszę o ostatnim odcinku, od campingu do jeziora. Kilometry może 3, ale przewyższenia – 400 metrów. Dodam, że Laguna de los Tres uważana jest za najpiękniejsze miejsce w parku.
Fitz Roy i Cerro Torre mają taki feature, że stoją zwrócone na zachód. Ergo, najładniejsze foteczki wychodzą od rana.
Z niewielu rzeczy jestem tak dumna, jak z tego że wstaliśmy o tej 4:15. Czekolada do kieszeni (jak tu nie schudnąć, skoro nawet czekoladę pakują po 80g?), czołówki na głowę, głowa do góry. Przed nami najcięższy odcinek szlaku do Laguna de los Tres. Wschód słońca sam się nie obejrzy!
Szło się faktycznie koszmarnie, ale na szczęście niedługo i chyba w półśnie. Ale żeby zaraz szlak bardzo ciężki i 4 wykrzykniki w ulotce? Porównałabym to wejście z Czarnym Stawem pod Rysami, tylko 2,5 x dłuższym.
Obeszliśmy kawałek jeziora i zajęliśmy upatrzone pozycje. Czekamy. I czekamy.
Chwilunia, czyżby dzisiaj miał być ten jedyny dzień, kiedy chmury jednak się nie podniosą? Trochę tak, ale tych kilka chmurek nie popsuło mi humoru. Brawo my, że w ogóle wstaliśmy!
PS: Szacun dla kogoś, kto rozłożył tam namiot – do dziś mam wyrzuty sumienia że nie sprawdziliśmy czy żyje. Ale namiot kilkanaście kilometrów od cywilizacji ukryty między skałami, sugeruje że właściciel raczej nie chce być budzony przez turystów o 6 rano. Albo że nie żyje.
Tego dnia jeszcze mniej było do zrobienia. Spanie do południa – check. Umyć włosy – check. 4 km marszu do Campamento Laguna Capri (najsłabszy ze wszystkich campingów) – check. Ale nie chcieliśmy wracać, wolę nic nie mieć do roboty w parku narodowym niż w El Chalten.
Co tu robić, może porozmawiać? Otóż, Tomek ma to do siebie, że jest bardzo małomówny kiedy się go zagaduje. Ale wystarczy odczekać 15 minut w ciszy – i można być pewnym, że wyskoczy z czymś interesującym.
Uwaga, cytuję i nawet jeśli czasem koloryzuję na potrzeby bloga, to akurat teraz piszę prawdę:
Głupio tak kogoś bić. Przemoc psychiczna jest fajniejsza.
Badum-tss! Truth revealed!
Można też pójść nad wodospad Chorrillo del Salto (4 km całość). Za wodospadami za bardzo nie jestem, ale zawsze dwie godzinki zlecą.
Każdego dnia ustawiałam sobie budzik na pierwszą w nocy – żeby zobaczyć gwiazdy. Żadnego dnia nie chciało mi się wstać. Aż raz! – i wierzcie mi, do tej pory porównuję każde rozgwieżdżone niebo z tym w Patagonii. I żadne mu nie dorównuje.
Loma del Pliegue Tombado, 20 km całość, nam zajął 6 godzin.
Absolutnie najlepszy.
Szlak z tych uczciwych, tzn. pokonuje się obiecane 1000 m przewyższenia, ale przynajmniej jest cały czas pod górę – co oznacza, że z powrotem jest cały czas w dół. Droga przez las: dość krótka (głosem Gargamela: jak ja nie cierpię chodzić po lesie jak jadę w góry! Cierpię, jak chodzę po lesie w górach). Widokowość ze szczytu: potwierdzona (w ulotce napisali marvellous view when clear sky). Widzieliśmy wszystko to, co obeszliśmy do tej pory – naraz!
Na szczycie spotkanie trzech niezależnych ekip wspinaczkowych z Polski. Miło pogadać po polsku z kimś innym niż ze sobą. Dawid, Anka, Paweł – raczej nie czytacie, ale pozdrawiamy i tak.
W nagrodę obiad na bogato: kiełbaska + sadzona jajecznica (typowa Ela: kup jajka, zbij jajka).
Zanim przylgnie do nas łatka burżujów bo byliśmy w Patagonii, chcę powiedzieć, że burżuje przez 4 dni spali za darmo w namiocie w górach, przez 4 dni się nie myli, a przez kolejne dwa spali na takim campingu, że nawet papier toaletowy trzeba było mieć własny. No i te kuchnie. Im bardziej wspólna kuchnia, tym więcej syfu.
Nawet Tomek, który nie jest specjalnie czyściochem, mył umyte naczynia przed użyciem. Burżuje na obiad jedli puree kupione jeszcze w Buenos Aires, a ich zakupy w spożywczym wyglądały tak: 1 pomidor. 1 cebula. 2 jabłka. Wino w kartonie. I tak dalej.
Aha, nie widzieliśmy jeszcze nic smutniejszego niż sklep spożywczy w El Chalten. Pusto jak za PRLu, a połowa tego co jest, jest zgniła.
Aha, internety? Zapomnij. To znaczy każdy lokal ma nalepkę „wifi”, ale sieć to nie wszystko, jeszcze zasięg. Na naszym campingu jedyna szansa na facebooka (a jak, pierwsza rzecz do zrobienia) była o siódmej rano, zanim wszyscy wstali. Czyli byliśmy uprzywilejowani, inni nie mieli wcale.
Oddaję głos dziennikowi z podróży (jaka to wygodna sprawa, mogę wklejać całe akapity!): za dwie godziny mamy autobus [z El Chalten – przyp. red.] na lotnisko, czeka nas wóz albo przewóz. Albo najgorsza, najbardziej przepłakana (przeze mnie) noc na całym wyjeździe, albo niebo gwiaździste nad nami i Notting Hill w namiocie. Ok google, is El Calafate airport closed at night?
Jakie niebo? Jakie gwiazdy? Oto, co się stało:
1. Kierowca autobusu powiedział, że nie zatrzyma się na lotnisku.
2. Pracownik biura powiedział, że na lotnisku zatrzymują się tylko autobusy odjeżdżające o 10:30. Nic kontrowersyjnego, gdyby przy kupowaniu biletów pani nie powiedziała nam, że żaden problem, wystarczy powiedzieć.
3. Speniałam i nie wysiedliśmy na skrzyżowaniu żeby szukać noclegu na dziko („niebo gwiaździste”…).
4. Spaliśmy na campingu stowarzyszenia policjantów w El Calafate (160 peso w plecy).
5. Rano taksówkarz zrobił nas na 50 peso. Które mu zapłaciliśmy.
6. Mój nastrój doskonale podsumowuje to zdjęcie.
Wniosek? Nie bać się (patrz pkt 3.).
Tak to zakończyła się nasza patagońska przygoda. Zaczynamy operację Boliwia.
Na miejscu byliśmy 8 dni. Że mało? A jeśli powiem, że w tym czasie zrobiliśmy dwa lodowce i praktycznie wszystkie szlaki w Los Glaciares (poza jednym; odpuściliśmy też wycieczkę do Lago del Desierto. Patrząc na zdjęcia, nie wniosłaby nowej jakości w nasze życie). Mieliśmy też czas na spanie do południa, shopping i oglądanie filmów na komputerze.
Ale nie powiem, był taki moment że namawiałam Tomka na kupno biletów autobusowych do Puerto Natales zamiast lotniczych z powrotem na północ. Nie tym, to innym razem.