Salar de Uyuni: obwiezieni ale zadowoleni
Nawet najwięksi hejterzy zwiedzania punktów z list top 10 każdego kraju, nie ominą wycieczki na Salar de Uyuni. Po prostu nie ma bata.
Dobra wiadomość jest taka, że da się to zrobić samemu – jeśli tylko macie samochód terenowy, hehe.
Wszystkich, których nie stać na wynajęcie auta w Boliwii (!) zapraszam na 3-dniowy objazd po rezerwacie Eduardo Navaroa – i dopiero na Salar de Uyuni. Branża turystyczna o wszystkim pomyślała i dlatego na każdego chętnego czeka 4 dniowy pakiet wycieczkowy, do bólu ustandaryzowany. Będziecie zatrzymywać się w tych samych punktach widokowych co wszyscy, spać w tych samych domkach co wszyscy, jedynie kucharka z Waszej grupy może gotować smaczniej niż pozostałe (albo odwrotnie). Brzmi słabo? A nie jest, bo widoki widokami, ale najlepiej wspominam wieczorne rozmowy przy kolacji z naszą grupą. Ale nie uprzedzajmy faktów, nie od razu było było różowo. Najpierw marudzę, ale potem jednak odszczekuję.
Ostrzegam, że jest dużo zdjęć, może za dużo. Myślałam, żeby to podzielić na pół, ale nie róbmy dwóch postów tam gdzie ich nie ma.
Krótkie know-how: jechaliśmy z Tupizy, po krótkim obadaniu terenu na miejscu i w internecie, wybraliśmy biuro Tupiza Tours. 1150 BOB za osobę (ok. 670 zł) + wstępy (~160 zł), ale jeśli jedziecie większą grupą – targujcie się! Nie pytałam, czy jest zniżka na blogera.
Dla zainteresowanych: Monika napisała kiedyś porównanie wycieczek: z Tupizy vs z Uyuni. Długo i niepotrzebnie się namyślałam co wybrać, jak żyć. I już wiem, skąd lepiej. Lepiej stąd, skąd jedziesz. I jeśli jedziesz na Salar od strony Argentyny to raczej nie pojedziesz specjalnie do Uyuni żeby się cofnąć do Tupizy. Ale gdybym mogła swobodnie wybierać, wybrałabym tak samo.
Dzień I. Wyjeżdżamy z Tupizy. Oddaję głos dziennikowi z podróży:
Jak na razie, gdyby przeliczać na dni, to zapłaciliśmy po dwie stówy za bycie przewiezionym po bezdrożach. Widoki – może byłyby spektakularne, gdybym nie podziwiała ich zza brudnej szyby. Chcę powiedzieć, że nasz jeep jako jedyny – z czterech, po pierwsze:
– nie miał otwieranych szyb z tyłu
– te, które miał – miał zaklejone folią. Żeby jeszcze taką zwykłą, ale ciemny fiolet? WTF?
– otwierały się okna z przednich siedzeń. To, co z przodu czuć jako przyjemny chłodek, z tyłu czuć jako wiatrzycho. Ale głupio nam poprosić o przymknięcie szyby, więc z godnością, w milczeniu – cierpieliśmy.
– 5 na 7 osób mówiło po hiszpańsku. Niech policzę… wszyscy, oprócz nas. Wprawdzie na kursie nauczyłam się wołać Kali jeść, ale na rozmowę o sensie życia to trochę za mało. To uczucie, kiedy wszyscy się z czegoś śmieją, a Wy nie wiecie z czego (pewnie z Was).
Plus, nie wiem czy to my jesteśmy wyjątkowo rozpieszczeni, ale w życiu sporo już nabiliśmy kilometrów na widokowych trasach, ładniejszych niż ta. Zwłaszcza jeśli nic nie widać zza szyby i nie możemy się zatrzymać kiedy chcemy (na usprawiedliwienie dodam, że pierwszy dzień wycieczki jest naprawdę najsłabszy).
Super, znowu Nieśmigielska jęczybuła. Znowu nic jej się nie podoba. Wszyscy kochają Bali – a ta hejtuje.
Wycieczka po Salarze to najjaśniejszy punkt zwiedzania Boliwii – a ta na nią pluje. Bo szyby w jeepie przyciemniane.
Na swoja obronę mam, że a) jedziemy z Tupizy, więc pozwalamy napięciu rosnąć. b) spodziewam się, że z każdym dniem będzie tylko lepiej. No i prawdziwym celem wycieczki były nie fotki jak stoimy na butelce coca coli, tylko przełamanie bariery nierozmawiania z obcymi, bo się wstydzimy. Teraz się nie wstydzimy, teraz nie umiemy hiszpańskiego.
Jakkolwiek! Pewne jest, że gdyby 3 lata temu wsadzono nas do takiego jeepa, to kwiczałabym z radości, nieważne, czy okno byłoby otwierane czy nie.
Są płaskowyże i płaskowyże. Takie co mają 200 m.np.m. i takie co mają 4000 m. Już w drodze do Boliwii nakręcaliśmy się na chorobę wysokościową, ale ten ucisk w klatce piersiowej łatwo pomylić z niepokojem towarzyszącym wjeżdżaniu do nowego kraju. Na wycieczce znajdowaliśmy się nawet i na 4900 metrów i… nic. Choroby wysokościowej nie stwierdzono. Chorobę Adamskiego – jak najbardziej (duszności, kołatanie serca, panika).
I pomyśleć, że gdybyśmy tylko chcieli wejść na jakąś górkę (my, to jest: ja, Tomek, jego skrzepy i jego zadyszka), moglibyśmy mówić, że zdobyliśmy pięciotysięcznik.
Najbardziej lubiłam przystanki na popas. Nie tylko dlatego, że jestem żarłok. Też dlatego, że zatrzymywaliśmy się w niesamowitych małych miasteczkach – nie znam się na grach komputerowych, ale wyobrażam sobie, że istnieje strzelanka dziejąca się w pół opuszczonym pueblo. A już najbardziej lubiłam, jak w oczekiwaniu na kolację wysłano nas na spacer. Fajne fanty można znaleźć. Rozumiecie: głucho, pochmurno, odludno. I nagle znajdujesz odgryzioną nogę lamy.
Już miałam spisać wyjazd na straty, zwinąć w kłębek i zdecydować że zbojkotuję kolejne dni, kiedy nadeszła kolacja. I wtedy okazało się, że z naszego biura jechały dwa jeepy i że w drugim samochodzie wszyscy mówią po angielsku. I że przy stole siedzimy razem. I że jest milion tematów, które tylko czekają na przegadanie! To był punkt zwrotny – od tej pory na wycieczce bardzo mi się podobało. Hau, hau, hau.
PS: Oficjalnie oświadczam, że jeśli będę kiedykolwiek tak chrapać, jak Facundo z naszego pokoju, to Tomka świętym prawem jest zadusić mnie poduszką. Ludzie, róbcie innym tę przysługę i śpijcie na boku!
Dzień II. I-de-al-ny.
Nie tylko dlatego że do śniadania dostaliśmy liście koki (tak niesmaczne, że zamiast puszką szpinaku, powinno się dzieci straszyć puszką koki). I nie dlatego, że się przesiedliśmy do przodu (i wcale nie nadużywałam prawa do otwierania okna), ale dlatego że po drodze było całe mnóstwo punktów widokowych, w których, jak myślę, zatrzymywalibyśmy się, gdybyśmy jechali sami.
Turyści lubią lamy. Dlatego po drodze zatrzymujemy się przy punkcie wypasu. Potwierdzam, że, zwłaszcza z bliska, są to najpocieszniejsze stworzenia na świecie. Zaprzeczam, że plują. Miały 1000 okazji, żeby nas opluć, a tego nie zrobiły.
Na początku martwicie się, czy aby na pewno zobaczycie chociaż jednego flaminga. Po pewnym czasie i kolejnym jeziorze flamingi spowszednieją tak bardzo, że gołębie zaczną Wam się wydawać egzotyczne.
Wiedzieliście, że po hiszpańsku lis to zorro? Ja nie wiedziałam, myślałam że ten lis się tak nazywa, Zorro.
Można się było domyślić, że geologia nie zna granic kulturowych, ale dopiero na żywo zajarzyłam: tam jest jak na Islandii. Kubek w kubek. Wulkan w wulkan. A jak wulkany, to i gorące źródła muszą być. Tak jest, na wycieczkę Salar nie jedźcie bez bikini!
Gejzery bez barierek. Bez barier.
Więc tu macie różnicę między Islandią i Boliwią: na Islandii chodzisz tylko po oznaczonych ścieżkach, wszędzie stoją tabliczki: uwaga, trochę tu gorąco. W Boliwii jak wpadniesz do kociołka błotnego – Twoja wina, widocznie stałeś za blisko.
Trudno spamiętać te wszystkie jeziora, ale było ich kilka. Z reguły im bardziej kolorowe, tym bardziej toksyczne. Z nich zaś najpiękniejsza wydała nam się Laguna Colorada. Slightly photoshopped. Mamy tam całą wycieczkę w pigułce: kolorowe jezioro, góry w tle, na brzegu pasą się lamy, trochę dalej brodzą flamingi, a wszystko to oglądają tłumy ludzi.
Najbliżej jak udało nam się podejść do flaminga. Nawet nie próbował uciekać.
Dzień III.
Trochę bardziej pustynny, trochę mniej ciekawy, bo chociaż widoki przednie to byliśmy przesyceni po wczoraj.
Ostatni nocleg i wielka atrakcja – hotel z soli!!!!!!!!!!11111
Hm. Nie taki hotel i tym bardziej nie taki z soli. Tak samo jak domy obłożone klinkierem nie są z klinkieru. Miał jednak dwa feature’y, których nie było wcześniej.
1. Prysznic.
2. Mały skorpion (scorpionito?) na korytarzu. Słodko. Wow, ta dzika przyroda, na żywo to zupełnie co innego niż w ZOO.
Macham na to ręką, bo najcenniejsze było dla nas co innego. Rozmówki polsko-argentyńsko-francusko-włoskie. Kiedy jest czas, żeby rozmowy wykroczyły poza zwyczajowe: skąd jesteś, dokąd dalej zaczyna się rozmawiać o bezdomnych w Buenos Aires, o tym ile jest kontynentów na świecie i dlaczego młodzież w Argentynie nie uczy się języków. A potem wychodzi się w ciemną noc oglądać gwiazdy nad salarem.
Do ostatniej chwili nie przyjmowałam do wiadomości, że na salarze nie padało od dwóch lat (podobno). I że nie ma szans, że jutro wjedziemy na solnisko pokryte cieniutką warstwą wody. Nie, wjechaliśmy na ziemię pokrytą grubą warstwą soli. O największej powierzchni na świecie.
Jeśli chodzi o wschody słońca, na które się specjalnie przyjechało – wschód słońca nad Salarem ciągnie się w ogonie. Wschód słońca nad jeziorem w Niepruszewie bił go na głowę. Mam swoją teorię, że skoro byliśmy 4000 m.n.p.m. to słońce wzeszło już wcześniej, a my je zobaczyliśmy po prostu później niż ludzie znajdujący się na poziomie morza. I dlatego niebo nie było różowe! To na pewno nie moja wina, że nie przywiozłam super zdjęć.
Faktycznie trudno coś wyciągnąć, kiedy jedyne co widać po horyzont, to białe. Moim zdaniem dyskusyjne, czy Salar de Uyuni to aby na pewno największa atrakcja Boliwii. Jedna z większych, owszem. Ale po pół godzinie ma prawo się znudzić.
Lewa: nasi tu byli. Naprawdę nasi tu byli, rozbili się z namiotem u stóp wyspy.
Miłość na Salarze.
Obstawiam że 9/10 ludzi ma w nosie wulkany i flamingi, najważniejsze to zrobić fotki z perspektywą na Salarze! Na początku się zarzekałam, że nie, że to głupie, to tylko turyści robią. Ja co najwyżej moge potrollować i pokazać jak śmiesznie się wygląda robiąc takie zdjęcia.
Aż zachciało mi się mieć własne. Problem w tym, że nie miałam żadnego pomysłu. I że Tomek nie miał żadnego pomysłu. Więc się pokłóciliśmy. I kiedy już miałam zawinąć się w kłębek i płakać do końca wycieczki, do gry wkroczył nasz kierowca. On miał dużo pomysłów. Czułam się kretyńsko, „skacząc nad jeepem” i „balansując na butelce coca coli”, ale niech tam – humor poprawiony!
Nasz kierowca, którego imienia nie zrozumiałam na początku, a potem było już głupio zapytać, prosił żeby polecać Tupiza Tours. To polecam, co mam nie polecać.