Wprowadzenie do Boliwii
[Dla czytających posty przez newsfeeda: nie żebym sobie nabijała kliknięcia, ALE lepiej wejdźcie na bloga przez przeglądarkę: niektóre zdjęcia są na cały ekran. Zupełnie inna jakość oglądania, 3D się chowa.]
Jak ktoś nas pyta (a pyta często): gdzie w tych Amerykach Wam się najbardziej podobało? żeby nie dać się zaskoczyć, przygotowałam specjalną regułkę:
Ulubione miasto – San Francisco. Ulubiony region – Patagonia. Ulubiony kraj – Boliwia!
Najprościej powiedzieć: bo jest tam tanio i egzotycznie. Czytaj: słaba gospodarka i zacofanie. Ale Boliwia to też mili ludzie. I krajobrazy jak z kosmosu. Albo z Islandii.
Biorę się za bary z Boliwią, i opiszę chociaż kilka rzeczy, które zapamiętałam z pierwszych dni, zanim gdzieś to się rozlezie.
Na temat Boliwii krążą w internecie złe plotki. W większości sprzed 2012 roku. Nie twierdzę, że jak ktoś napisał, że został porwany i zmuszony do wypłacenia pieniędzy z bankomatu, to kłamie. Ale twierdzę, że przez ostatnie lata poziom bezpieczeństwa w Boliwii poprawił się znacząco i wystarczył tzw. zdrowy rozsądek, żeby nic nam się nie stało (trzymanie telefonu w otwartej kieszeni bluzy to nie jest zdrowy rozsądek). I pomyśleć, że 2 miesiące byliśmy w Ameryce Południowej, a okradli nas w Stanach!
Więc, naczyta się człowiek różnych okropności, a potem trzeba to wszystko odkręcać:
– że kraj wspaniały, tylko ludzie niemili. Fałsz. Zależy skąd się jedzie – jeśli z Peru, to faktycznie Boliwijczycy mogą się wydawać jakby bardziej gburowaci. Ale pamiętajcie, że w Peru mają Macchu Picchu i zdążyli się nauczyć, że klient lubi jak mu nadskakiwać. W Boliwii może spotkaliśmy się z większą rezerwą, ale to jeszcze spory kawałek drogi do niechęci. Za to nie zapomnę jak w nocnym autobusie starsza pani otuliła nam nóżki kocem. Albo jak częstowali nas bimbrem na karnawale w Potosi. Dobrze się potem tańczyło.
Być może rezerwa wynika z faktu, że większość tubylców nie mówi po angielsku, tak jak dużo turystów nie mówi po hiszpańsku. Dlatego przed wyjazdem do Ameryki Południowej powinno się iść na kurs językowy. Ja poszłam.
– że wszystkim zależy tylko na Twoich pieniądzach. Fałsz. To znaczy prawda, ale nie pamiętam żebyśmy płacili podatek od bycia białym. Jeśli bilet autobusowy kosztował 20 boliwianów, to pan (biały, z plecakiem) płaci i pani (indianka, z tobołkiem) płaci – tyle samo. Rzadko zdarzały się wyjątki od tej reguły. A inna sprawa, że Boliwia była najtańszym krajem na tym wyjeździe. Jedyna droga rzecz to internety mobilne. I pizza.
Najpierw jednak, do Boliwii trzeba się dostać. A właściwie: trzeba się wydostać z Patagonii. Jeśli chodzi o kolejność zwiedzania, to był poroniony pomysł.
Z El Calafate do Cordoby – 3h samolotem.
Z Cordoby do Salty – 13h autobusem.
Z Salty do La Quiaca – 7h autobusem.
Myślałby kto, że skoro spędzimy 20 godzin w autobusach, to przynajmniej zapłacimy mało – ale nie. Autobusy w Argentynie są drogie*. Ale samoloty jeszcze droższe. No nic, zachciało nam się lodowców, to teraz płaczemy i płacimy.
*Ale przynajmniej komfortowe. I jeść dadzą, i film puszczą, chociaż za tę cenę łaski nie robią. Oglądaliśmy na przykład komedię romantyczną produkcji kanadyjsko-indyjskiej. Audio po angielsku, napisy po hiszpańsku. Tak egzotycznie nie było nawet na Sri Lance.
Prawdziwym fenomenem był dla mnie film Paul Blart: mall cop. Oglądaliśmy go 4 razy w trzech krajach. 2/10, lepiej wyszłam na przerzuceniu się na widoki. Wiedzieliście, że w Argentynie jest miejscowość Jezus Maria?
Nieważne, że jesteś trzydziestą godzinę w podróży. W La Quiace trzeba jeszcze postać dwie godziny na granicy. Uwaga, kolejki też są dwie. W jednej Cię wymeldowują z Argentyny i kiedy myślisz, że już możesz iść na ten cały street food, kierują cię do drugiego ogonka – po pieczątkę wejścia. I dopiero wtedy możesz przybić sobie piątkę. I iść na ten cały street food.
Jesteśmy w Villazon! Operacja Boliwia, mission accomplished. Za granicą zaczyna się inny świat. Jest głośno i tłoczno. Jest jedzenie na ulicach i kosztuje 4 zł za porcję. Są dziwne manekiny. Naprawdę dziwne manekiny. Gra muzyka – jak ja to nazywam: muzyka z dyskoteki gdzie tańczyły Lina, Gloria i Milagros w Zbuntowanym Aniele. Znasz jedną piosenkę, znasz je wszystkie!
Jaka to ulga, wiedzieć, że kraj, w którym przyjdzie Ci spędzić blisko miesiąc – się podoba. Bo ja uwielbiam cały ten kolorowy rozpiździej – i nie piszę tego pogardliwie, tylko pieszczotliwie.
No i jak tu nie polubić kraju, w którym każde słowo się zdrabnia? I tak: do cafecito (kawusi) je się pancito (chlebuś), a frytki polewa mayonesitą. My jesteśmy gringitos. A autobus zawsze odjeżdża ahorita (w tej sekundeczce) (czyli od 5 minut do dwóch godzin).

Boliwia to dla mnie cholity. Nie mogłam się na nie napatrzeć, mam nawet kolekcję zdjęć najpiękniejszych spódnic. Zrobiłam jakiś biedny research żeby umieć powiedzieć cos więcej niż cholita to kobieta ubrana w tradycyjny strój i wyszło mi, że wcale to nie jest takie jednoznaczne. W Boliwii AD 2016 cholita to zarówno staruszka ze wsi, jak i wykształcona laska prowadząca newsy w telewizji. Ale tak, obie noszą tradycyjny strój. Spódnica, kapelusz, dwa warkocze, chusta. Ciekawostka: takie łaszki kobietom narzucili Hiszpanie, żeby je zeuropeizować – niezła jazda, że nam się wydają teraz takie egzotyczne.
A z tą laską prowadzącą newsy w telewizji to świeża sprawa. Wcześniej cholity nie miały nawet wstępu na wyższe uczelnie. Teraz eksponować indiańskie pochodzenie – to duma. Może to mieć coś wspólnego z pierwszym prezydentem Boliwii wybranym z plemienia Aymara. Wybranym głosami indigenous people (lepsze określenie? ktokolwiek?) i biedniejszej części społeczeństwa. Zbieżność nieprzypadkowa. Tak samo jak nieprzypadkowa jest zbitka “białe” i “elity”.
Wracając do cholit – naprawdę nie wiem gdzie są i co robią boliwijscy mężczyźni, bo na ulicach ich nie widać.
Niestety, jeśli urodziłeś się w Boliwii, to szanse, że spędzisz wczesne dzieciństwo leżąc pod stolikiem z którego twoja matka sprzedaje sery od 6 rano do 23 są bardzo duże.
Dobrze widzicie – to są zasuszone płody lamy. Spoko, poronione! Nikt ich specjalnie nie zabijał.
Bo jeśli chodzi o religię, większość Boliwijczyków to katolicy. Ale większość Boliwijczyków to także Indianie. Co było pierwsze na tym terenie, Maryja czy Pachamama? Więc Jezusek Jezuskiem, ale zakopać płód lamy w fundamentach domu na szczęście – nie zaszkodzi. Na każdym mercado znajdzie się specjalna sekcja poświęcona ziołom, eliksirom, półproduktom, suszonym płodom lamy podwieszonymi pod sufitem. Z mniej widowiskowych rzeczy: na stronach pisanych przez białasów dla białasów czytałam, że można też kupić sproszkowany język psa. Dosypujesz mężowi do kotleta i voila – będzie wierny. Jak pies.
Kuchnia.
Znajomi blogerzy straszyli nas, że w Boliwii je sie tylko ryż i kurczaka. Aż tak źle nie było, ale fakt – nie można powiedzieć żeby boliwijska kuchnia rozpieszczała. Boliwijska kuchnia jest tania i dostępna. Ale trochę za łatwo dostać michę makaronu, ziemniaków albo ryżu (czyli jest różnorodność!) z przesolonym tłustym sosem i kawałkami mięsa. Dosłownie, mięsa może być tylko kawałek, reszta to kości, chrząstki i tłuszcz.
Typowa garkuchniu wygląda tak. A zmywanie wygląda tak. Rachu ciachu i umyte, następny!
Nie chcę demonizować, w Boliwii zdarzało nam się zjeść smacznie. Wkrótce dowiecie się, czym jest: huminta, silpancho, pastel, api i tojori. Dojdziemy też do tortów.
Na przykład nasze typowe śniadanie:
Pastel + api. Placek jak z ciasta na faworki, z serem w środku. Usmażony na głębokim tłuszczu (oczywiście!), posypany cukrem pudrem. I api: słodki gorący napój z białej kukurydzy, zawiesina pomiędzy budyniem a kaszą. Może być zmieszany z tojori: to samo, ale z fioletowej kukurydzy, gotowane z przyprawami korzennymi.
Do tego kawa. Kawa z mlekiem oznacza szklankę gorącego mleka, do którego dolewa się napar z kawy. Dokładnie w odwrotnych proporcjach niż piję zazwyczaj.
No dobitkę (dopitkę?) musiał wejść sok. Soku i pacierza nigdy nie odmawiam. Pomińmy jako oczywistość świeże owoce miksowane z mlekiem za 2-5 zł. Prawdziwy killer to multivitamino. Każda pani sprzedająca soki miała swój przepis: raz widzieliśmy jak do blendera poszły: marchew, jabłko, banan, jajko, płatki owsiane, kasza manna, piwo imbirowe (dyskusyjne: podejrzewamy też bułkę tartą i coca colę) i mleko. Najpyszniejszy płyn na świecie.
Najczęściej Boliwię zwiedza się od dołu, albo od góry. Jeśli tak jak my, jedziesz od strony Argentyny, to pierwszym wiekszym miastem na Twojej drodze będzie Tupiza – znana z tego, że stąd (i z Uyuni) startują wycieczki na Salar.
Miasteczko jak miasteczko, dobre na początek przygody. Miało mercado – a hala targowa to podstawa zwiedzania. Miało wzgórze z widokiem na miasto ze statuą Jezusa – standard, ciężko mi sobie przypomniec miasteczko, które nie miało takiego pomnika. Dla nas miało dodatkowy urok tych wszystkich pierwszych razów w nowym kraju.
W Tupizie zazwyczaj wybiera się na przejażdżkę konną za miasto w westernowej scenerii. My? Na koniach? A od czego mamy nogi? Unieśliśmy się dumą i poszliśmy pieszo.
Zagadka: gdzie jest ostrość?
Last but not least: oczywiście, że nie żulismy koki, co to za pytanie! Kokę się wkłada pod policzek i tam trzyma.
Za tydzień: Salar de Uyuni. Podobno jeśli tam nie byłeś, to nie byłeś w Boliwii.

