I heart La Paz
Pozostałe posty z Boliwii znajdziecie TUTAJ.
Nie uwierzycie, ale w La Paz łącznie spędziliśmy tyle czasu, ile w Nowym Jorku (no, trzeba oddać że z Nowego Jorku nie robiliśmy wypadów na trekkingi w góry). Świadoma, że stolica Boliwii to nie Nowy Jork i że nikt nie będzie czytał 3-ech postów stamtąd (i karnawał czwarty) – kosztem ogromnej ilości zdjęć, które odpadły w pierwszej, drugiej (czwartej, dziewiątej) selekcji – zmieściłam ducha La Paz w jednym wpisie. Dokonałam niemożliwego.
PS: wiem, że oficjalnie stolicą jest Sucre. Ale bitch please, karty rozdaje La Paz!
Na początku planowałam porównać Sucre i La Paz z miażdżącą przewagą dla tego drugiego, ale to jakby kopać leżącego. Sucre a La Paz to zupełnie inna liga, to jak Warta a Lech Poznań.
Gdybym już naprawdę nie miała za co polubić La Paz, wybroniłoby się wielkomiejskością. Czuć, że jesteśmy w metropolii. Małe miasteczka są fajne, ale dwa dni i kończą się rzeczy do roboty. Jednak co miasto, to miasto. Dość powiedzieć, że z La Paz wiązałam ogromne nadzieje.
Łatwo powiedzieć: nie nastawiaj się, bo może będzie bolało. Ale czytasz w internecie: miasto w dolinie, otoczone sześciotysięcznikami. Działa kolejka linowa. W czwartki i niedziele czynny wielki targ, na którym można kupić używane strzykawki. Nie da się nie nastawiać. Tak bardzo miałam nadzieję, że La Paz nam się spodoba, że bałam się je zwiedzać.
Ale pomalutku, uliczka po uliczce, rynek po rynku – La Paz stawało się coraz bardziej nasze. Więc jeśli potrafiłam wyjść sama z hostelu i się nie zgubić, to znaczy, że weszliśmy na wyższy level znajomości.
Dzisiaj dowiecie się (no, mniej więcej), co możecie zrobić nie wystawiając nosa z La Paz. Co nie znaczy, że będzie lekko. Nie zaryzykuję tezy że La Paz to San Francisco Boliwii, ale ulice są tu jednakowo, jeśli nie bardziej, strome.
Uwaga, podróżniczy tip! Albo dwa!
1. Muszę powiedzieć, że w idealnym kierunku zwiedzaliśmy Boliwię (z południa na zachód). Nie, żeby to było planowane, po prostu głupi ma zawsze szczęście. Od miasteczka (Villazon), przez małe miasto (Tupiza) i miasta średniej wielkości (Potosí , Sucre) do La Paz. I prawie wszystko nam się podobało. Tymczasem trudno mi sobie wyobrazić, że jedziemy w drugą stronę i po La Paz odnajduję się w Tupizie. Tak jest, napięcie zawsze powinno rosnąć, nigdy odwrotnie.
2. Spaliśmy w hostelu Inti Wasi (c. Murillo 776), niedaleko Plaza San Francisco, więc lokalizacja tip top. Cena też (50 zł za dwójkę), można prać ciuchy w zlewie na dachu i zawsze był wolny pokój. Kuchnia taka mało teges, ale przy cenach w Boliwii – taniej i zabawniej jeść na mieście.
W La Paz w sposób doskonały połączono przyjemne z pożytecznym, a imię jego Mi Teleférico. W ramach rozrywki polecam przetestować wszystkie 3 linie kolejki linowej (planowanych było jeszcze drugie tyle). Z nich zaś najpraktyczniejsza jest czerwona, bo zawiezie Was do:
– największego targu (wszystkich, wszystkim) w Boliwii
– najfajniejszego widoku na La Paz
– hali sportowej, w której odbywają się lucha libre
– drugiego pod względem liczby ludności miasta w Boliwii
– a jak potrzeba, to i na lotnisko.
Czyli do El Alto.
Bilet kosztuje 2 zł. Dla porównania ręka: kolejka na Kasprowy – 48 zł. 4150 m vs 1987 m.n.p.m.
Samochód w pionowej szparze wypatrzył dla Was Tomasz Adamski, vloger. Rzecz tak absurdalna, że moja nadzieja, że jest to raczej interwencja artystyczna niż tragiczny wypadek, wydaje się uzasadniona.
Z góry tak samo lubię oglądać inne góry, jak domy, podwórka, psy grzejące się na dachu.
Jeździliśmy kolejką naprawdę niezliczoną ilość razy i ani razu nie udało nam się trafić na dobre światło. Plus (tj., minus), ta szyba jest naprawdę gruba. Bywa brudna. Zdjęcia więc są, jakie są, w Boliwii można wiele ale na pewno nie otwierać drzwi do wagonu kolejki linowej w trakcie jazdy.
Są wzgórza, są punkty widokowe, jak Mirador Killi Killi.
I mirador Parque Monticulo – chyba nawet lepszy.
Jest też mirador Laikakota, kluczyliśmy, kluczyliśmy i na samą górę nie trafiliśmy. Ale byliśmy blisko.
I pyszna ciekawostka: wchodząc na byle punkt widokowy w La Paz możecie mówić, że weszliście na czterotysięcznik. Warte wysiłku!
No i rynki, też klasa. Mercado Rodriguez. Mercado Uruguay. Nasz ulubiony – Mercado Lanza zaraz przy głównym placu, z bardzo skomplikowanym systemem pochylni i korytarzy. Te małe boksy – żółte, różowe, pomarańczowe. W nich kawiarnie i bistra: Paloma, Angela, Doña Maria. Te wszystkie śniadania jedzone ramię w ramię z Paceños idącymi do pracy. Te kawy wypite, wgapiając się z telenowele na ekranie (nie trzeba znać języka, żeby rozumieć, że Diego zdradził Marię z jej przyrodnią siostrą). Te soki owocowe na dobitkę. Oj La Paz, La Paz. Wróciłabym chętnie.
Wypadałoby polecić moją szkołę językową, skoro po 3-miesięcznym kursie (w tym kilka razy wagarowałam) byłam w stanie w miarę sprawnie zgłosić kradzież telefonu na policji (Kali miał, Kali nie ma, telefon być wyłączony). Necesito un papelito para seguro, por favor.
Taka sytuacja: zagadnięty patrol policia turistica uparł się, że nam zrobi obstawę i zaprowadzi na posterunek. I tak szliśmy przez główny plac i główne ulice La Paz: policjant z przodu, dwoje gringo, policjant z tyłu. Po godzinie wyszłam z papelito dla ubezpieczalni w ręce. Zwycięstwo! Ciekawostka: ów papier schowaliśmy do plecaka Tomka – tego samego, który zwinęli mu w San Francisco.
Street art po boliwijsku. Wyróżniamy dwa główne nurty: polityczny minimalizm, obecny w całym kraju. Czyli każdy mur jaki mijaliśmy miał EVO SI przemalowane na EVO NO, przemalowane na EVO SI (chodziło o referendum, czy prezydent Evo Morales może startować w wyborach na koleją kadencję).
Drugi nurt to cholita power.
Nie dziwię się, że handel tu kwitnie na ulicach. A gdzie ma kwitnąć, skoro w supermarkecie za 6 małych czekolad (55g!), 4 gatorade’y, dwa snickersy i paczkę podpasek zapłaciliśmy 70 zł? Ale tak, ulice w miastach w Boliwii to jeden wielki bazar. Awesome! I co ciekawe, linia podziału między klientelą sklepową, a uliczną nie przebiegała na linii lokals – turysta.
Aha, bo zapomniałam, że jesteśmy na blogu podróżniczym: główny plac La Paz, to Plaza Murillo; muzeów nie próbowaliśmy, bo sparzyliśmy się w Sucre; a najsłynniejszy kościół to Iglesia San Francisco. Wstęp za darmo, oprowadzanie po przyległościach (z dachem) – płatne. Finished. Tips!
I jeszcze cała prawda o Mercado de las Brujas (witches market – targ wiedźmowy?): możecie tam kupić sproszkowany język psa, wysuszone płody lamy – czyli dokładnie to samo, co na każdym innym rynku w każdym innym mieście.
Must do: ten straszny, niebezpieczny niedzielno-czwartkowy rynek w El Alto. Ile ja się naczytałam! Jak oni tam okradają! A jakie rzeczy sprzedają, masakra kochani.
Cóż.
Możliwe, że to Boliwia się zmieniła na przestrzeni lat i z kraju średnio bezpiecznego stała się krajem zupełnie bezpiecznym. Ale bardziej możliwe, że po sieci krąży mnóstwo wpisów rozhisteryzowanych Amerykanów. Więc może to jest na zasadzie coś za coś: nikt nie próbował nas okraść, nikt nas nie opluł – ale też z drugiej strony nikt nie sprzedawał używanych strzykawek, smaczek w sam raz pasujący na niesmigielska.com. Z drugiej strony mieli tam wszystko inne, np. absolutnie każdą śrubkę do samochodu. Więc jeśli czegoś nie mogłam znaleźć, to raczej znaczy, że źle szukałam.
Specjalizacja to podstawa, podam przykład: ktoś zajumał mi koszulkę ze sznurku w hostelu – zostały mi całe dwie bluzki, jadę do El Alto się obkupić. Osobna pani stoi z koszulkami na krótki rękaw, osobna ma na ramiączkach, osobna z długim rękawem.
Dojazd na Feria de 16 Julio jest banalnie prosty: wsiadasz w czerwoną linię kolejki, po 17 minutach wysiadach na górze. Nie trzeba liczyć przystanków, są dwa. Targu właściwie nie musisz szukać, on znajdzie Ciebie.
Nawet nie chcę myśleć, ile przed powstaniem Teleferico jechało się do El Alto. Nie wierzę, że ktokolwiek kiedykolwiek próbował iść, do El Alto, pieszo. To byłby absurd.
Ulubiony boliwijski street food Tomka to: salchipapa. Salchi, jak salchicha (parówka), papa jak ziemniaki (tu: frytki). Usmażyć, oblać keczupem i majonezem – i do łapy. Boliwijski kebab.
Ja nie jestem lepsza, bo mój konik to silpancho con huevo. Smażony kotlet, smażone jajko, ryż (smażony?) i surówka.
W El Alto jest też miejsce, gdzie dzieje się magia – całkiem dosłownie. Wieczorem zapalane są ogniska i otwierają się budki yatiri (szamanów?) – w ofercie: z chorób uzdrawianie, szczęścia załatwianie. Mówisz, masz.
Lucha Libre. Już na sam widok ulotki chciało nam się śmiać. Gloria – Honor – Adrenalina – Sangre. Tak bardzo w to wchodzę!
Do wrestlingu cholit podchodziłam trochę jak do jeża po książce Martyny Wojciechowskiej. Do tej pory muszę się tłumaczyć, że to NIE BYŁO TAK JAK W TYM PROGRAMIE, NIKT NIKOGO TAM NIE BIJE NA SERIO. Nie chcę mówić, że Martyna Wojciechowska kłamie, bo mogło się pozmieniać od tego czasu, ale z całą pewnością żadna jucha nie buchała i żadna kobieta nie została na serio pobita przez boliwijskiego macho (uderzenia były markowane). Powiem więcej: w walkach mieszanych, to kobiety wygrywały.
Walczono różnie: mężczyzna z mężczyzną, kobieta z kobietą, dwie na jednego, a na koniec to wszyscy ze wszystkimi i z udziałem publiczności.
Brawo dla choreografa! Było widać poszczególne przejścia między ruchami, ale to właśnie dlatego wrestling wydał nam się taki zabawny. Są role: jeden zawodnik błaznuje i za plecami przeciwnika trzyma z sędzią, ale ostatecznie prawda i dobro zwyciężają. Były fruwające cholity – jak one skaczą! Było śmiesznie. Jeszcze śmieszniej, jak Tomek zgarnął całusa (bez języczka :() od Angeli Flority – biedna nie wiedziała, że nie wykupił pakietu dla gringo – i jeszcze dała mu znaczek do wpięcia w klapę marynarki.
Szkoda tylko, że to już bardziej show dla białasów niż lokalsów. Można w całym mieście kupić pakiet: bilet + chipsy + autobus do hostelu i siedzieć na krzesełkach pod samą sceną, a można zwyczajnie kupić bilet w okienku, usiąść na widowni, a w trakcie walk i tak przeleźć przez barierkę i podejść bliziutko.
Na początku jest jakby drętwo, ale zabawa się rozkręca i z hali wyszliśmy już całkiem roześmiani. Polecam, Elżbieta Nieśmigielska.
Walki (“walki”) odbywają się w Multifuncional Ceja de El Alto, w czwartki i niedziele popołudniu. Biletów nie trzeba kupować z wyprzedzeniem, ani tym bardziej przez agencję turystyczną.
Panie walczą w tradycyjnych strojach, pod którymi mają nietradycyjne opaski uciskowe, ochraniacze itp. I naprawdę, trzeba mieć niesamowitą siłę na te wszystkie akrobacje.
Czy ten pan i ta pani…?
Uprzedzę pytania: tak, pani naprawdę pocałowała Tomka w samo usto. Było miło i ładnie pachniała.
Jeden mały minus dla La Paz. Jak przystało na miasto położone w kotlinie – zachodu słońca nie zobaczysz, zobaczysz jego efekty na niebie. Wobec całej reszty – wspaniałomyślnie wybaczam.