Mój pierwszy sześciotysięcznik: Huayna Potosi
Pozostałe posty z Boliwii znajdziecie TUTAJ.
Mont Blanc: 4696 m n.p.m.
Kazbeg: 5047 m n.p.m.
Kilimandżaro: 5895 m n.p.m.
Huayna Potosi: 6088 m n.p.m… oh wait, czy to nie tam weszliśmy w lutym 2016 roku w Boliwii?
Sorry za spoiler tak na wstępie, ale duma mnie rozpiera. Weszłam na sześciotysięcznik (no dobra, Tomek wszedł razem ze mną. I z przewodnikiem. I jeszcze z trzema innymi chłopakami. Ale więcej, tego dnia, nikt. A próbowali!) i nie zawaham się wpisać to do CV.
Nie napiszę, że skoro my weszliśmy, to każdy może. Myślę, że my weszliśmy bo od dwóch tygodni przebywaliśmy na wysokości powyżej 3000 m.np.m., a za sobą mieliśmy wiele wielodniowych trekkingów z namiotem na plecach. I po prostu, w porównaniu z innymi, mieliśmy zajebistą kondycję. Albo biomet był korzystny.
Nie ma się czym chwalić, ale jeszcze na tydzień przed atakiem szczytowym nie mieliśmy pojęcia, że jest taka góra i że na nią się wchodzi. Coś może i mi świtało, ale na takiej samej zasadzie jak jeszcze 10 lat temu myślałam o Ameryce Południowej. Że jest, to wiadomo – w książkach i telewizji, ale że tam pojadę? Bez żartów.
Aż znaleźliśmy się w La Paz i zatęskniliśmy za górami.
OK, Google: Huayna Potosi trekking?
Google na to, że HP to najłatwiejszy sześciotysięcznik do zdobycia przez laików.
Kiedy jak nie teraz? Młodsi już nie będziemy, sprawniejsi – wątpliwe. No i nasze dzieci będą mogły opowiadać, że ich rodzice byli na 6K. Idziemy!
Taki trekking oferuje sporo agencji w La Paz, ale jakby zawęzić wyniki wyszukiwania do tych bez pośredników i tych, które wzbudziły nasze zaufanie, zostaje chyba tylko Inca Land Tours (biuro na Calle Sagarnaga 233). My w lutym 2016 roku zapłaciliśmy 1160 zł / 2000 boliwianów / 2 osoby.
I bez targowania się dobry deal deal: w Patagonii za sam dwugodzinny kinder ice climbing chcieli więcej niż w La Paz za 3 dni z transportem, wyżywieniem i pełnym osprzętem. A wspinaczkę z czekanem po lodzie dostajecie w pakiecie, bo bez tego się nie da wejść na szczyt.
Trekking na Huayna Potosi: dzień 1.
Dojeżdżamy do bazy – bazą jest mały domek w górach na wys. 4700 m n.p.m. Jest nas szóstka – 4 Francuzów i my. W domku mieszka 6-cio letnia Katarina z rodzicami. Jak się żyje, siedząc codziennie w kuchni, podczas gdy salon, telewizor i wszystkie wolne gniazdka okupują Ci blade twarze i ich ładowarki do smartfonów? Jak się żyje zimą w domu, w którym nawet latem, owinięci w koc, marzliśmy?
Na przywitanie od poprzedniej grupy dostaliśmy w twarz: oni nie weszli i my zobaczymy, że też nie wejdziemy, bo pogoda kiepska, widoczność żadna, a śniegu po kolana.
Drugi cios: miało być trenowanie wspinaczki po lodzie, ale treningu nie będzie, climbingu nie będzie – i w ogóle to niczego nie będzie, jak będzie taka pogoda. Więc pierwszego dnia humorki mieliśmy niewesołe – wyszło na to, że zapłaciliśmy 4 stówy za siedzenie w zimnym pomieszczeniu i grze w makao. Fakt, nauczyłam się dwóch nowych gier i na domówki będą jak znalazł, ale żeby płacić za to 400 złotych?
Ostatecznie jednak dzień odpoczynku nam nie zaszkodził. Naszym obowiązkiem było: jeść ciepłe dania/ciastka/popcorn, łoić w karty i gadać. A gadaliśmy dużo, bo nie dość że nasi współlokatorzy okazali się a) bardzo fajni b) bardzo mówiący po angielsku, to jeszcze zawsze jest okazja, żeby odkłamać kilka mitów o Polsce. Na przykład, że mamy Decathlona.
Hej, przynajmniej nie zapytali, czy chodzą u nas po ulicach polarne niedźwiedzie (bo że mówimy po rosyjsku i jest u nas zimno to wiadomo!).
Trekking na Huayna Potosi: dzień 2.
Idziemy na trening, a prognoza na noc jest bardzo dobra. Nawet jak to piszę teraz, po 5-ciu miesiącach (i remasteruję tekst, po 4-ech latach), to czuję tę ulgę.
Pierwsze metry wspinaczki i już wiem, że to nigdy nie będzie mój konik.
Spójrzcie na pierwsze zdjęcie – takie miny mieli wszyscy, kiedy patrzyli na moją próbę wspięcia się na ścianę. Mocno się tym nie przejęłam – skoro przewodnik, który był na szczycie 1070 razy (z 1081 podejść) Ci mówi, że nie trzeba się będzie wspinać po lodzie i że tak tylko sobie trenujemy, to wierzysz, że nie trzeba będzie się wspinać po lodzie i tak tylko sobie trenujemy.
Za to Tomek! Przyznaję – i nawet nie muszę koloryzować, żeby podbudować męskie ego – Tomkowi szło najlepiej ze wszystkich. Raz, dwa, trzy (… osiem, dziewięć, dziesięć) i jest na górze.
Tomek jest znany z tego, że jego hobby trwa miesiąc – w tym czasie zdąży osiągnąć wszystko, co było do osiągnięcia i zaczyna się nudzić. Na lipiec jeszcze nic nie znalazł (a czas ucieka), więc może skałki?
Lekcje wspinania odrobione, to idziemy do schroniska – z 4700 na 5100 m.n.p.m. Ze sprzętem na plecach – tu nie ma osiołka, a wiecie ile waży taki śpiwor na -15 stopni?
Zresztą, my jak my – tachamy, bo mieliśmy fanaberię żeby sobie wejść na wysoką górę, ale co ma powiedzieć pani kucharka, która tacha zapasy na 10 osób na plecach? I raczej nie robi tego dla przygody.
PS: i tak była szybsza niż my.
Podejście do high campu to był dla mnie przełomowy moment.
Okazało się, że nie jestem najsłabsza (chyba, że we wspinaniu się po lodzie z czekanem…). Jestem najszybsza.
Nie o to chodzi, że muszę być najlepsza. Ja po prostu strasznie nie lubię być najgorsza. Jak bym zaczęła zostawać w tyle już na tym etapie, to w życiu bym nie uwierzyła, że się doczłapię na szczyt. Dopiero kiedy zobaczyłam, że wypadam dobrze na tle innych, pomyślałam: halo, jak nie ja, to niby kto?
Trekking na Huayna Potosi: dzień 3.
Teraz fajnie mi się opisuje PRZYGODĘ, ale nie zapomnę nigdy tego uczucia, kiedy o 18:00 kładłam się „spać”, przez trzy godziny „snu” zdążyłam w głowie przerobić wszystkie imiona dla dziewczynek i przypomnieć sobie skład swojej klasy licealnej; i tak bardzo, bardzo nie chciałam, żeby było już „rano”. Rano, to jest o północy, trzeba było wstać, wmusić w siebie jedzenie (nie żebym miała z tym problem), założyć na siebie całe to żelastwo i wyjść w noc. Na 15 stopni mrozu.
A potem to już bite 6 h trekkingu. Pod górę, w rakach.
Najpierw po prostu idziesz (do wyboru: możesz też zapadać się po kolana w śnieg, jak Tomek – będzie Ci 2x ciężej).
Nie jest bardzo stromo, czasami orientujesz się, że jest nawet płasko (doceniasz te chwile, takie małe przyjemności). Wpadasz w rytm i myślisz sobie, że w zasadzie nie jest tak źle. Tylko czemu przewodnik zawsze podaje niższą wysokość, niż Ci się wydaje, że już wszedłeś?
Potem stajesz przed ścianą lodu i okazuje się, że niespodzianka! Jednak trzeba się trochę powspinać. Byłam absolutnie pewna, że tu, pod tą ścianą, skończy się moja przygoda. I do dziś nie wiem jak to się stało, ale jakoś znalazłam się na górze. Myślę, że albo to David wciągał mnie na linie w tych rzadkich chwilach kiedy nie zwisałam bezwładnie i nie krzyczałam NO PUEDO, albo bóg jednak istnieje.
PS: wtedy Nieśmigielska wpadła w szczelinę po raz pierwszy. Kto wymyślił, żeby punkt wspinania wytyczyć zaraz obok punktu wpadania w szczelinę lodową?
Byliśmy w połowie. Statystyki nie są optymistyczne – do tego momentu spora część ludzi albo już odpadła, albo zaraz odpadnie (metaforycznie, hehe). Dziewczyny z naszej grupy zawróciły. Chłopaki z naszej grupy szli jeszcze godzinę, zanim też zawrócili.
Różnych rzeczy się naczytałam na temat przebywania na takiej wysokości. Że będę mieć halucynacje, że będę rzygać – to jest, jeśli nie dostane obrzęku mózgu i nie umrę. Nie wiem czy to nasz urok, czy liście koki pod policzkiem, ale poza tym, że było nam ciężko jak nigdy w życiu iść i oddychać, to degeneracji mózgu nie stwierdzono.
Pomagało mi śpiewanie w głowie piosenek (nie wiem czemu przychodziły mi na myśl tylko Maryla Rodowicz i Budka Suflera; zdecydowanie nie polecam Panie Janie). Na ostatnim etapie wyrobiłam sobie rytm: krok, krok, czekan. Krok, krok czekan. Przez mgłę zdaję sobie sprawę, że idziemy przytuleni do pionowej ściany i że tylko od tego, czy dobrze wbiję czekan w śnieg, zależy czy jak obsunie mi się noga to polecę w dół (a ze mną reszta), czy może jednak nie.
Nie da się robić zdjęć. Żeby zrobić zdjęcie, trzeba by się zatrzymać, wyjąć aparat z plecaka i znowu go schować. Nie ma czasu – na tym etapie David nie ma litości, nie pozwala stanąć nawet na pół minuty. Wschód słońca? No, jakieś tam słońce gdzieś tam wschodziło, widziałam kątem oka.
0 7:00 stanęliśmy na szczycie. Wiemy, bo Tomkowi budzik zadzwonił.
Weszliśmy jako jedyni z naszej grupy. Byłam jedyną dziewczyną, której się udało – a miałam okres. Ergo, przez pozostałe 23 dni cyklu mogę startować w Karakorum.
Po fakcie pytam Tomka: co pamiętasz z wejścia na Huayna Potosi?
– że miał 6088 metrów. I że siedziałem na szczycie wyżej niż Ty!
I nie mówię, że to Tomek nie wierzył, że mi się uda i był wielce przejęty, że może będzie musiał przeze mnie zawrócić.
Nie mówię, że to Tomek co chwila stawał i prosił David, rest. Do dzisiaj jak chcę Tomkowi dokuczyć (rzadko…) to mówię Tomek, please. Tomek, rest. Hehe.
Na szczycie (dobrze, że nie było mgły… wyobrażacie sobie? Tyle wygrać, a jednak tyle przegrać) nagraliśmy urodzinowy filmik dla mamy, a David zrobił zdjęcie na którym wyszłam najgorzej na świecie.
To była najbardziej wymagająca fizycznie rzecz jaką w życiu zrobiłam. Na maraton się nie wybieram, więc cięższy może być chyba tylko poród.
Myślicie, że zasługujemy na rispekt? To czytajcie dalej: mniej więcej od połowy drogi w górę chciało mi się dwójkę. W drodze do w ogóle nie było takiej opcji. Za mało czasu; albo kupa, albo szczyt. Głupio byłoby nie wejść z takiego powodu.
W drodze z: o, to inna bajka. Wystarczyło tylko:
– odwiązać się od chłopaków (byliśmy związani liną)
– zdjąć kurtkę i bluzę
– ściągnąć kombinezon
– poprosić Davida żeby nie patrzył
– a po wszystkim wytrzeć dupę garścią śniegu.
Co za francuski piesek ze mnie, że się uparłam że dojdę do schroniska!
Droga w górę zajęła nam 6 godzin. Droga w dół zajęła nam dwie godziny. Nie mogłam się nadziwić – to my naprawdę tyle weszliśmy?
Heheszki heheszkami, ale tak bardzo się bałam, że w drodze powrotnej znowu wpadnę w tę szczelinę, że znowu wpadłam w tę szczelinę.
O ile za pierwszym razem myślałam tylko, że to już koniec, nie wejdę – na szczyt; za drugim razem pomyślałam że to już koniec, nie wyjdę – z tej szczeliny, nigdy. Tak będę wisiała.
Bez owijania: jeśli podczas całego naszego wyjazdu naprawdę się bałam o życie, to wtedy kiedy dyndałam na linie nad nie wiem jak głęboką japą w lodzie. Jakoś się stamtąd wygrzebałam, do dziś nie wiem, jak.
Teraz już nie potrafię sobie przypomnieć, jak bardzo było nam ciężko.
Pamiętam, że jak doczołgałam się do schroniska i przyszło mi podejść 20 metrów pod górę, to płakałam jak bóbr.
Pamiętam, że miałam wrażenie, że coś w nas się przełamało i że jedno po drugim musieliśmy ten trekking odchorować.
Pamiętam, że przez kolejne dni nie mieliśmy siły podejść pod najmniejszą nawet górkę, a w dzienniku podróży zanotowałam takie zdanie: ja pierdolę, nigdy więcej.
I do dzisiaj nie wiem, co miałam na myśli: to nigdy czy więcej?