Cóż to był za lipiec!
Słuchajcie, ja naprawdę nie chciałam. To życie na mnie wymusiło kolejny, pękający w szwach odcinek telenoweli polsko-polskiej pod tytułem Co u ciebie?
Robiłam co mogłam: zostawiałam w domu aparat (dlatego nie będzie fot z Męskiego Grania), gubiłam zrobione zdjęcia (dlatego nie będzie fot z zachodu słońca na plaży. To znaczy będą, ale z innego), odsyłałam nowy obiektyw do naprawy, robiłam zdjęcia komórką. Wszystko na nic, na lato nie ma mocnych – tyle się dzieje.
Zanim napiszecie mi w komentarzach, że kiedy ja znajduje na to czas, dodam tylko, że 2x w tygodniu miałam po 2h jazd z instruktorem, udało mi się przeżyć jeden naprawdę leniwy weekend, wypuścić ilustrowany przewodnik po poznańskiej Wildzie i pojechać na Woodstock. Ale nie mam dzieci i w zasadzie żadnych poważnych obowiązków, a mąż i kot są dorośli. Więc może wtedy znajduję na to czas, kiedy normalni ludzie sprzątają, gotują, robią nadgodziny w pracy.
Skoro mamy Lato s01e01 i s01e02, to niech powstanie i e03 – sierpień już się kumuluje.
Całość, jako Trylogię Letnią będę puszczała sobie zimą jako pokaz slajdów z lektorem – w tych rzadkich chwilach, kiedy przebudzę się z zimowego snu i zapytam samą siebie – to naprawdę tyle mi się chciało robić?
Coroczna okazja żeby odwiedzić Warszawę pojawia się, kiedy Tomek zgarnia wejściówki na kolejną konferencję dla geeków, z której przywozi: brzydkie koszulki, brzydkie kubki, niepotrzebne smycze, opaski odblaskowe i i stertę naklejek, których nigdzie nie naklei. Więc ja wsiadam do auta na gapę i kiedy Tomek ogląda prezentacje bez obrazków, ja piję kawę i zajadam pyszności (nie dotyczy: matcha latte) z Luizą w najświetniejszych miejscach miasta stołecznego Warszawy. Fair enough, chociaż raz w życiu.
Oczywiście – nie tylko jemy i pijemy (STOR, U krawca, Fawory, Secret Life Cafe), my się też lansujemy na Saskiej Kępie, rozpuszczamy w upale pod praskim niebem i puszczamy bańki na tle żoliborskiej zieleni. To nie jest pierwszy, ani drugi (ani nawet dziesiąty) występ Lu na blogu, więc wyjątkowo daruję sobie wychwalanie. Zdążyliście zakumać, co to za postać. Teraz do epitetów: piękna, mądra, dobra (te prezenty z i bez okazji!) itp., itd. dochodzi: dzielna – po wysłuchaniu planów na przyszłość (jednak nie tak dzielna, żeby stawić czoło bramom na Pradze, hehe). Ta pani zajdzie daleko.

fot. Luiza Kotys Photography














Warszawski epizod nie byłby pełny, gdyby nie tradycyjna gościna na Poznańskiej. Kto nie zna Marty i Mariusza, ten z każdym dniem przegrywa trochę życia. Ja swojemu mężowi (ani on mi) nie robię pancake’ów na śniadania. A Marta nam – tak. To jest osoba, która nawet ślimaki przeniesie z drogi na pobocze, żeby ich nie zadeptano (gorzej, jeśli przenosi je nie na ten brzeg co chciały…).
Najpierw pojechaliśmy na Nocny Market.
Pomysł fajny, miejsce też (stara stacja kolejowa), duża oferta gastro, tatuaże na miejscu, kolejki – no wszystko jak w jakimś Nowym Jorku na Williamsburgu.
Ceny nawet znośne. Więc zastanawiałam się: gdzie tu haczyk? Haczyk się znalazł jak odebraliśmy zamówienia.
Ot, kanapka Bánh mì od Wietnamczyka. Taką bagietkę jedliśmy też w Berlinie i w San Francisco. W obu przypadkach kosztowała podobnie (4 dolary / 5 euro), ALE najadały się nią dwie głodne osoby o żołądkach bez dna. W Warszawie za 15 zł dostaliśmy porcję dla niegłodnego dziecka. Warszawiacy – szukałam w słowniku frazeologicznym jak napisać to delikatniej, ale nie da się: dajecie się ruchać bez mydła.


Zwiedzanie alternatywnej Warszawy?
Proszę bardzo: Muzeum Geologiczne (ten budynek!), stara gazownia i cmentarz żydowski na Woli.
Ok, stwierdziliśmy, że gazownia na Woli jest jednak zbyt mainstreamowa: skoro każdy tam był, to postanowiliśmy nie wchodzić.
(No dobra, może i byliśmy ubrani nieodpowiednio do wspinania się na mur (naprawdę musieli zrobić nowe ogrodzenie akurat jak przyjechaliśmy?). Nie dziś, to za rok!)








Może to dziecinne, ale zawsze ogromnie mi zależy, żeby moje urodziny to był WYJĄTKOWY DZIEŃ – fajerwerki, płatki róży i niespodzianki od pobudki do pójścia spać. Łatwiej osiągnąć w weekend, niestety w tym roku obiad, kino i spacer po pracy musiały wystarczyć. I wystarczyły, ale 5 lipca i tak powinien ustawowo wypadać w sobotę.
PS: zobaczcie tylko, jaki tort dostałam! Upiekła niezawodna Dominika. Mam szczęście do spersonalizowanych tortów, przypominam, że w zeszłym roku na torcie własnoręcznie życzenia MILIONA LAJKÓW przygotował Tomasz.
Patrzcie, kto to! Zuza z Bo góry są przyjechała na ekspresowe zwiedzanie Poznania: 6 godzin w pociągu i 6 godzin chodzenia, więc tym bardziej się cieszę, że mogłam przespacerować się z nią po Wildzie i porozmawiać o fotografii.
Średnio raz do roku wypada taki czas, kiedy zamiast jechać do Płocka, to Płock przyjeżdża do nas. Na jeden weekend ekipa: mama, tata i Wojtek dołączyła do poznańskiego składu: Tomek, Ela i Kejter.
Muszę tu powiedzieć, że nikt nie czyta mojego bloga tak dokładnie jak mama Tomka. Jak za długo jest cisza na blogu, to domaga się nowych wpisów. I bardzo lubi łapać mnie potem za słówka – na przykład za te, które teraz piszę!
Wracając do wizyty: teoretycznie na urodziny dostałam latawiec. Ale oboje wiemy, że możliwość robienia zdjęć jak ktoś inny puszcza latawiec była prawdziwym prezentem. Dziękuję kochany, jak Ty mnie dobrze znasz!
Jeśli jeszcze nie czytaliście mojego przewodnika po Wildzie, to faktycznie możecie nie wiedzieć, dokąd udać się z dzieckiem w weekend latem – do zajezdni na Madalińskiego! Bardzo chciałam iść na tor skimboardowy, ale się wstydziłam. Za to byłam na trampolinie (wytrzymuje 100 kg obciążenia, hehe) i teraz szukam chętnych na groupona na Jump Arenę.




Jak to się czasem dziwnie plecie. W życiu bym nie pomyślała, że w miesiąc po (przypadkowym) poznaniu Marty z Ogrodu Wilda będę prowadzić tam warsztaty ze street photo. I że poznam osoby, które przyjadą specjalnie spod Katowic, spod Szczecina, z Warszawy (panika milion, jak się dowiedziałam) – nie wspominając o osobach, którym tak po prostu chciało się wyjść tego pochmurnego popołudnia z domu. Ja mam kogoś czegoś uczyć? Chyba głupich wpadek i słowotoku – to moja pierwsza myśl. Musiałam chwilę ochłonąć, żeby dojść do wniosku: a właściwie, to czemu nie. Kto, jak nie ja? Kiedy, jak nie teraz?
Na tapetę wzięłam street photo – trudny, acz wdzięczny, kawałek fotograficznego chleba.
Żeby nie było za prosto, sama wzięłam do łapy telefon i pracę domową odrabiałam aparatem w komórce, w końcu zawsze twierdzę, że zdjęcia robi się najpierw głową, potem sprzętem.
Więc ja też się czegoś nauczyłam: najpierw bez lustrzanki czułam się, jakbym miała związane ręce, ale następnego dnia spodobało mi się takie bycie incognito. Niby sprawdzam fejsa, a tak naprawdę pstrykam foty! Z lustrzanką to nie przechodzi. Myśl o kupnie bezlusterkowca na razie odpędzam.
Wszystkim uczestnikom dziękuję. Kurczę, nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to było miłe doświadczenie.
W pewnym momencie padło słowo: ZNTK. A zaraz potem: blisko, może, pójdziemy, chcecie? I tak wyszło, że warsztaty street photo przeobraziły się w warsztaty z urban exploration. PS: tam naprawdę jest łatwo się dostać (hint: od ul. Roboczej) i nawet nie trzeba się wspinać na mur, jak my.
Wpadajcie. I spieszcie się kochać ruiny, tak szybko odchodzą.





fot. Ania Ofierzyńska. Urbex + selfie w jednym, wowowow!
Drugiego dnia zawitał do nas Tomasz, jako chamska pomoc techniczna. Uczestnicy warsztatów już wiedzą, dlaczego Adamski jest Chamski.
Jak mi poszło? Dowiedziałabym się może z ankiety, której nigdy nie puściłam bo bałam się hejtu. Ale patrząc po Waszych zdjęciach, coś przekazać mi się udało, jej! Zawsze jest też możliwość, że były super same z siebie, ale nie wyprowadzajcie mnie z błędu za szybko.
Wisienka na torcie tego dnia: koncert Deer Daniel w Ogrodzie Łazarz. To był nasz pierwszy raz na Klaudyny Potockiej i odjeżdżałam oczarowana miejscem. Scena pod wierzbą, dookoła bloki i ludzi tłum. Zajrzyjcie tam koniecznie jak coś się będzie działo!
Żeby się nie pogubić w życiu, zrobiłam taką listę aktywności na lato. Jak nie mam pomysłu, co robić – biorę listę. I już wiem co robić. Na przykład przepłynąć się tramwajem wodnym po Warcie – check!
Odwiedzić plaże miejskie: na Ratajach i Szelągu – check!
Wewnętrzne Biuro Karier Tomka Adamskiego proponuje: trener Pokemonów. Kariera była krótka (skończyła się po trzech spacerach; Tomek nałapał tyle pokemonów żeby wejść na poziom 5-ty, przegrać jedną walkę i oświadczyć, że już mu się znudziło), ale co się przeszliśmy po okolicy odkrywając piękne stare wille na ul. Zakręt i Ostroroga, siedzibę Stowarzyszenia Oszczędnego Użytkowania Energii w Poznaniu (true story), showroom z meblami Vitry i nową miejscówkę na śniadania (otwartą w tygodniu, 8-16…), to nasze (moje). A ja myślałam, że z naszej okolicy nic się nie wyciśnie.
Być może powodem, dla którego Tomek nie miał nowego hobby na lipiec, był fakt, że Tomek był w lipcu przeważnie osobą zmieniającą pracę. Pożegnać się trzeba było.
Dla takich wieczorów (i prezentów, zwróćcie uwagę na koszulkę!) warto przechodzić przez zmianę pracy. Tomek – musisz częściej.
Nawet mi było smutno, że Tomek zostawia swój team. A niektóre osoby poznałam dopiero na pożegnaniu.
PS: Kawroz – chyba najbardziej udany mariaż: kawiarni i gralni, jaki można sobie wymarzyć. Miejsce nie tylko nieobskurne, ale wręcz ładne i przestronne. Lokalizacja 11/10, na Chwaliszewie. Ceny i obsługa: 12/10 – dałabym 13, ale jest pechowa.
Przejść się na spacer po Dębcu – check!
Są takie miejsca w Poznaniu, że gdyby nie oznaczenia ulic, to nie wpadlibyście, że to jeszcze miasto. Są takie osiedla w Poznaniu, gdzie stoją baraki wybudowane przez hitlerowców dla polskich robotników kolei.
Wszystko to kumuluje się w okolicach ul. Opolskiej. Jeśli chce ktoś być turystą we własnym mieście, to zapraszam właśnie tam.
Są wreszcie takie miejsca w Poznaniu, jak drewniane baraki na ul. Jarzębowej (przez baraki wcale nie mam na myśli domów drugiej kategorii, chociaż zostały pomyślane jako domy dla bezdomnych i bezrobotnych w l. 30 XX wieku).
A że wolę sama zagadać jako pierwsza, zanim ktoś mnie zapyta co ja tu robię i po co mi te zdjęcia, to jest mi dane poznać takich ludzi jak pan Andrzej, który dużo mi opowiedział o tym, jak się tu mieszka i dlaczego nie warto się stamtąd wyprowadzać. Było mi bardzo miło, panie Andrzeju, dziękuję!
Dagmara, Maciej, jego bioniczna noga i koc w misie + plaża + grillowane halloumi i pianki znad grilla jedzone z przyprawą z roztopionego plastiku = epicki wieczór. Miało być spane pod namiotem, ale Tomek nie domagał. Przy okazji zwracam uwagę na ciekawy zbieg okoliczności: jeden w ortezie (więc jednak to nie była bioniczna noga!), drugi – gdyby tylko miał w szafie – założyłby kołnierz ortopedyczny, tak go przewiało. Tylko my, dziewczyny, jakieś takie… zdrowe. Nic nam nie jest, nie jęczymy. Przypadek?
W każdym razie: polecam Zborowo nad Jeziorem Niepruszewskim na niezobowiązującego grilla, a może i na dłużej niż jedną noc (jest camping).









Nowy miesiąc, nowy skill. W lipcu ogarniałam zewnętrzną lampę błyskową Od fazy: nawet najgorsze światło zastane jest lepsze od światła lampy po zachwyt nowym narzędziem. Mogę dawać po oczach, mogę doświetlać, moge wyglądać jak fotoreporter, mogę wszystko!
Gdyby była tu rubryka: zdjęcie miesiąca – to byłoby zdjęcie miesiąca lipca 2016.
O co tu chodzi? Tego nie wie nikt, a już najmniej ja, chociaż je robiłam. Cytrynę sponsoruje Gmina Dopiewo.
Jeśli widzicie to zdjęcie, to znaczy ze uległam głosom w mojej głowie i przewodnik po poznańskim Łazarzu się tworzy. A plany swoje widzę ogromne. Najpierw Łazarz, potem cały Poznań, potem cały świat. Mówię serio.