Dolomity Dynamity cz. I
Jeśli pierwsze co robisz po przejechaniu przez granicę, to ściągasz apkę do nauki języka włoskiego.
Jeśli w domu najpierw zrzucasz zdjęcia z aparatu na dysk, a dopiero potem idziesz siku, chociaż spędziłeś 14 godzin w aucie.
Jeśli w jeden weekend Twój mózg rozpadł się na miliony kawałeczków.
I codziennie sprawdzasz ceny lotów do Monachium i Bergamo.
To chyba znaczy, że byłeś w Dolomitach. Albo cierpisz na poważne zaburzenia, lecz się.
Ostrzegam: w pojedynku na egzaltację Ania z Zielonego Wzgórza to przy mnie cienias.
W zasadzie post można skrócić do jednego słowa (i wielu wykrzyników): DOLOMITY!!!!!!!!!!!!!11111
Ale chętni oczywiście mogą czytać dalej.
Gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, czy blogi podróżnicze mają wpływ na wybór kierunków wyjazdowych, opiszę nasz case.
To już czwarty rok, jak wyjeżdżamy na sierpniowy długi weekend. Tradycyjnie wypada wtedy czas wyjazdu do Norwegii, ale nie znaleźliśmy chętnych na wspólne wydawanie koron na samochód, więc odkurzyłam zapomniany plan: może by tak się w jakie Alpy autem przejechał? Jakie, dokąd – to już drugorzędne. Góry mają być, zwłaszcza że nie widzieliśmy nic podobnego do gór od marca. Ckniło nam się.
I byłyby bliżej nieokreślone Alpy, i do ostatniej chwili nie wiedzielibyśmy gdzie wylądujemy, gdyby nie ten wpis na blogu Makulskich. Plany natychmiast ułożyły się same. Kierunek: Dolomity (w zasadzie też Alpy, tylko wschodnie).
Jak się dostać w Dolomity? Są dwa łatwe sposoby i jeden trudny.
a) Dolecieć samolotem do Monachium i wypożyczyć samochód.
b) Dolecieć samolotem do Bergamo – i wypożyczyć samochód.
Największy wybór samochodów znajdziecie TUTAJ.
Więc czemu wymyśliłam sobie, że będziemy jechać 13 godzin samochodem przez Niemcy i Austrię z Poznania? Nie wiem, bo kosztów nam to znacząco nie obniżyło.
Chyba nabrałam smaku na stary, dobry roadtrip, jak wiosną po USA (Wy jeszcze tego nie wiecie, bo tego nie było na blogu). A że ciężko? Pff, raz w Stanach przejechaliśmy 13 godzin ciągiem – i nie było problemu.
Być może, tak tylko strzelam, różnicę robił samochód. Nasza honda jazz, rocznik ‘04 daje jednak trochę mniej komfortu niż nowiutkie Volvo XC 60 z tempomatem pomiędzy innymi bajerami. Ale to hondą tomek rozpędził się do 170 km/h (te wspaniałe niemieckie autostrady i brak ograniczenia prędkości), a Volvo nie. I to hondą Tomek wyprzedził porsche carrera (ale stawiam, że kierowca porsche od czasu do czasu robi takie happy hours i pozwala się wyprzedzać). I to już koniec powodów, dla których warto było jechać autem.
To znaczy, było nawet fajnie – przez pierwsze 14 godzin (tyle się jedzie z Poznania). Niebo takie groźne, zameczki w Austrii takie urocze, tyrolskie disco w radiu takie skoczne.
Powrót to już droga przez mękę. Ósmy krąg piekła.
Swoje poczucie winy próbowałam nieporadnie ubrać w słowa, ale na każde wiem, że Ci ciężko, ale… mi też jest niewygodnie Tomek śmiał się takim strasznym śmiechem. Takim, że gdybyśmy nie jechali po autostradzie, to nie wiem, czy by nas nie rzucił w przepaść.
Co się będziemy czaić, zmieniamy kapcie i od razu idziemy na szlak. Kto woli, może iść na Drei Zinnen, kto woli może iść na Tre Cime di Lavaredo (Południowy Tyrol przypadł Włochom dopiero po wojnie i nadal są miejsca, gdzie większość mieszkańców mówi po niemiecku. Ba, są nawet separatyści, którzy chcą z powrotem do Austrii). Każdemu według jego potrzeb i uprzedzeń – ale płacą wszyscy po równo, to jest po 25 euro za wjazd na drogę prowadzącą do Tre Cime. Trochę boli, ale mięknę na myśl, że innych opłat nie ma, a na górze jest bardzo duży bezpłatny parking, na którym można i rozbić obóz, jak kogoś najdzie ochota. No i jest to opłata za auto, więc im Was więcej w środku, tym lepiej.
Aha, no i widoki trochę jakby najpiękniejsze na świecie.
Szlak to 9-cio km pętla, mało wymagająca. Trzeba się wprawdzie wspiąć na dwie przełęcze, ale nie odnotowałam, żeby to był jakiś problem – a nie byliśmy w górach już prawie pół roku. Nawet jak się zmachacie, to na górze czeka na Was (podobno, weźcie gotówkę) najlepszy na świecie Apfelstrudel w schronisku Locatelli.
Marsz zamiast przewidywanych 4-5 (WTF?) zajął nam niecałe trzy godziny, a musicie wiedzieć, że ja potrafię bardzo długo marudzić po drodze (zdjęcia same się nie zrobią).
Ścieżek jest jakiś milion, i tylko my poszliśmy tą najbardziej utartą (bo najbardziej znaną), ale można robić objazdy na okoliczne doliny i szczyty, ogranicza Was tylko wyobraźnia.
Tak jak normalnie: słoneczny dzień > pochmurny dzień, tak w górach mam ostatnio odwrotnie. Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszej pogody. Pochmurnie, ale nie ponuro; niewielkie przejaśnienia na wschodzie. Wiatr słaby, od południa idzie tęcza.
Chwila, chwila. Ja znam ten widok. Tak wyglądałyby Tatry – na sterydach. Ze szczyptą Patagonii. Czyli przynajmniej jedno z nas jest w domu.
Bo właśnie, to jest dobry moment, żeby pokazać światu prawdziwe oblicze Tomasza Adamskiego. Wiem, że wszyscy myślą że jestem straszną heterą i tylko gnębię tego biednego, spokojnego chłopaka. Tak, bywam głośna i wybuchowa, potrafię powiedzieć na pożegnanie kutafon i trzasnąć drzwiami. Ale za 10 sekund mi przejdzie, za 15 przeproszę i za 20 będę się łasić.
Tomek stosuje inną technikę. Która trwa. I trwa. I prawdopodobne sprawia mu przyjemność.
Oficjalnie to: on nic nie robi. On nic nie mówi. On tylko spaceruje naburmuszony dając znać całym sobą, że jest tu z wbrew swojej woli i w ogóle z łaski. A jak już się odezwie, to brzmi to jakoś tak: nie podoba mi się tu.
Czaicie? Mnie tu wykręca na wszystkie strony z zachwytu, a ten mówi, że to w sumie zwykłe góry. Każdy ma prawo do własnego zdania, nawet Tomek. Ale chyba widać, że Dolomity to nie są takie sobie zwykłe góry. Ja miałam mózg na ścianie, miejcie Wy.
Właściwie wszystkie zdjęcia mogłyby być na fullscreenie, ale zostawię coś dla Waszej wyobraźni.
Włoskie góry różnią się od polskich tym, że schronisko czeka chyba przy każdym wierzchołku i na każdej przełęczy.
Jeść gigantycznego strudla z widokiem na Drei Zinnen? Brzmi idealnie, jeśli się nie zapomniało zabrać gotówki z samochodu. Pochodziłam, powąchałam, pozaglądałam ludziom w talerze (nikt mnie nie poczęstował; strudle naprawdę były ogromne) i przeżułam w ciszy swoje jabłko. To też taki strudel, tylko przed zrobieniem i bez ciasta. Potem się okazało, że sprzedają strudle na wagę w markecie, więc wyobrażałam sobie, że smakują podobnie jak te ze schroniska.
Uwaga, krowy na szlaku. Strategicznie rozstawione – na końcu. Płacisz haracz (dajesz się doić?), albo zawracasz.
Do Rifugio Auronzo już wzięliśmy hajs, a za niego kawę i ciasto jako substytut strudla. Kawa super (jak Włosi to robią?), ale ciasta nie warto.
Grand Misurina Hotel. Koniecznie chciałam tamtędy przejechać. Zanim zrobicie Aww: ja też wpadłam po uszy, jak zobaczyłam to zdjęcie. Rzeczywistość trochę bardziej skrzeczy (tu domek, tam autobus), ale i tak – jeszcze tu ładnie.
PS: najlepszy widok na jezioro jest z supermarketu. Na pewno powstało takie zestawienie Top 10 najpiękniej położonych sklepów wielobranżowych na świecie i Spar w Misurinie zajął pierwsze miejsce.
Cortina d’Ampezzo nie taka zła jak ją malują, chciałabym żeby Karpacz wyglądał jak Cortina. Urzekły mnie miasteczka w południowym Tyrolu. Schludne domy (biel + drewno), zero bajzlu, pstrokacizny (chyba że w radiu). Jak ozdoby, to żywe kwiaty (albo żywe koty). Pewnie, że fajnie byłoby tam pomieszkać, ale na razie musiał nam wystarczyć camping (Camping Olympia *** – true story, mieli nawet bidety).
Nie ma spania, nawet na 3-gwiazdkowym campingu, góry czekają! Via ferrata z rana jak śmietana! O samej ferracie opowiem następnym razem, prawda jest taka, że teraz upycham tu kilka zdjęć, żeby mieć dwa w miarę równe, a nie jeden długi, a jeden malutki (ten byłby malutki). Zamiast tekstu równie dobrze mogłabym tu wrzucić lorem ipsum (zauważylibyście?).
Ale tak, mieliśmy uprząż i kaski, więc wyglądaliśmy bardzo pr0. Może nawet zbyt pro, jak na ferraty, które przeszliśmy. Ale o tym – kiedyś tam, w przyszłości. Raczej w tym roku kalendarzowym, tyle mogę obiecać.
I teaser części drugiej. Czy może być jeszcze ładniej? No chyba! Gdyby miało nie być ładnie, to nie spalibyśmy w schronisku na 2752 m.n.p.m.