Pożegnanie z Boliwią
Pozostałe posty z Boliwii znajdziecie TUTAJ.
Dzisiaj na blogu same naj. Najwyższy szczyt, najwyżej położone jezioro na świecie, najbardziej ostatni post z Boliwii.
Jak ja to wszystkie robię? Proste, multitasking.
Ale po kolei.
Najwyższy szczyt?
Czy wiesz, że najwyższym szczytem Boliwii jest wulkan Sajama, 6542 m.n.p.m.?
No właśnie, nikt tego nie wie.
Nie mam z tego miejsca zbyt wielu dobrych zdjęć, bo zmogła mnie zaraza, ale uważam że polska blogosfera zasługuje na posta! A mogłam przemilczeć.
To w Parku Narodowym Sajama człowiek może zobaczyć najbardziej islandzkie z krajobrazów w Boliwii – z gorącymi źródłami i gejzerami włącznie.
I wiecie co jest najlepsze? O Sajamie nie wie jeszcze prawie nikt. Gdybyśmy spotkali tam jakieś psy, na pewno szczekałyby dupami. Gdyby były tam bociany, na pewno startowałyby pionowo. I tak dalej.
I dobrze, bo to klejnot nieodkryty, przynajmniej dopóki nie przyjedzie tam za dużo blogerów i nie rozpapla.
Samo dojechanie do Sajamy to przygoda – ale z tych mniej przyjemnych, kiedy to Ty jesteś na łasce i niełasce kierowców collectivo i taksówkarzy. Oni dobrze wiedzą, że nie przyjechałeś na drugi koniec świata, żeby ostatecznie nie przepłacić tych kilkudziesięciu złotych za transport.
Od strony praktycznej wygląda to tak: najpierw jedziesz z El Alto busikiem do Patacamayi. I to jedziesz tak, żeby zdążyć na ten jeden, jedyny collectivo, który odjeżdża do Sajamy. Podobno rusza o 12. A ktoś inny słyszał, że o 13. Wolisz dmuchać na zimne i być wcześniej, tylko po to żeby się nie zmieścić do tego o 12, odpędzać korzystne oferty taksiarzy (Aaaaby do Sajamy zawiozę, jedyny milion monet od osoby), ale koniec końców doczekać się jeszcze jednego busiku widmo (o 13).
Potem to już 100 BOB (60 zł) za bilet wstępu do Parku Narodowego Sajama, mapka szlaków w łapę i hulaj dusza!
A szlaków, jak na tak niszowe miejsce, było naprawdę sporo. Spokojnie można by tam zabawić tydzień, a jak komuś mało, to może oczywiście wejść na wulkan. Nam jeden sześciotysięcznik wystarczył, dziękujemy. Teraz to już pójdziemy na 7K, nie ma sensu sobie poprzeczki zaniżać.
jak wyjazd?, odpisywałam: świetnie, jeszcze nawet kataru ani sraczki nie mieliśmy. Do wtedy. Pamiętajcie, żeby nie pić herbatki na wodzie z gorącego źródła, bo potem jest jak w tym kawale: człowiek sam sobie ufać nie może.
Wycieczka odbyła się pod hasłem „powrót do namiotu” – ale przyznaję, pierwszego dnia trochę oszukiwaliśmy. Tych kilka kilometrow marszu do gorących źródeł przejechaliśmy samochodem (złapał nas autostop), a namiot rozłożyliśmy pod dachem. Nie protestowałam, bo kiedy jak kiedy, ale gdy zimno i pada a ja czuję, że mam gorączkę, to honorem unosić się nie będę.
Komu cena 30 BOB/20 zł/osoba za aguas termales wydaje się wygórowana (mi!), wyjaśniam że w cenie było baño privado z własnym domkiem, w którym rozłożyliśmy namiot. I dwa puszyste białe ręczniki.
Baño było privado przez kilka godzin, dopóki nie przyszła grupa Francuzów, ale co się zdążyliśmy na golaska wykąpać z widokiem na wulkan, to nasze. Z tym widokiem na wulkan to względne, bo pogoda była kapryśna. Wychodzisz z namiotu: wulkany są. Odwracasz się – wulkanów nie ma. Ale grunt, że mieliśmy świadomość ich istnienia.
W ogóle, czy Wam ta okolica czegoś nie przypomina? Boliwia? Islandia? Geologia ponad podziałami.
A to nasz kibelek. Lepszy niż na Woodstocku.
Dzień sobie może być pochmurny, może lać na całego – ale zachody słońca, zdaje się, nie zawodzą. 2/2 trafione, w wielkim stylu.
Następnego dnia choroba zmogła mnie jeszcze bardziej – serio myślałam, że przejdę 20 km do jeziora i z powrotem? No tak, oto co znaczy być blogerem – post z niczego się nie napisze.
To znaczy, spakowaliśmy się i wyszliśmy. I jeszcze szybciej wróciliśmy. Miałam problem, żeby przejść przez mostek, bo potem trzeba było podejść 10 m pod górkę, więc z czym do ludzi.
Co się okazuje? Kima czyni cuda. A i leki nie są tak przereklamowane, jak mogłoby się wydawać. 3 godziny w śpiworze i 1 apap później i nie tylko przeszłam tego dnia jeszcze kilkanaście kilometrów, ale i weszłam na punkt widokowy. Gratuluję. Sobie.
U nas wmurowuje się za szklaną szybkę Maryję, a w Boliwii – płody lamy, ot – na szczęście. Pisałam o tym we wprowadzeniu i cieszę się, że w pożegnaniu z Boliwią mogę pokazać zastosowanie praktyczne (jako dowód, że nie kłamałam!). Co kraj, to obyczaj, co nie?
Za wiele szlaków to nie przeszliśmy, ale punkt widokowy musi być. Dotarliśmy w sam raz na spektakl pod tytułem Zachód słońca nad Sajamą. Zaczyna się!
Najwyżej położone żeglowne jezioro na świecie?
Jeden z takich dni, który niby tracisz na dojazdy, więc siłą rzeczy – niby nic się nie dzieje, a jednak wieczorem nie możesz uwierzyć, że jeszcze rano byłeś tam, gdzie byłeś.
Piąta rano – czekamy na busa na rynku w Sajamie. O 10 jesteśmy w La Paz. O 15 płyniemy (my – łódką; nasz autobus – ręcznie sterowaną barką!) przez jezioro Titicaca. Tikitata? Ticitaca? Zabawne że ludzie nie mają problemu z zapamiętaniem że to “najwyżej położone żeglowne jezioro na świecie” (3800 m.n.p.m.), ale mają problem z zapamiętaniem nazwy.
A o 17 jesteśmy w Copacabanie (Cocabananie?).
Prawdziwa Cobancana jest tylko jedna, w departamencie La Paz, w Boliwii. Jak podaje wikipedia: ta Copa brazylijska i ta z piosenki tylko pożyczyły nazwę (i nigdy nie oddały).
Do Copacabany przyjechaliśmy bez konkretnego planu – miasteczko jest na tyle nieduże, że nie spiesząc się, zwiedzicie wszystko do zwiedzenia (chyba że jak my, będziecie na miejscu poza godzinami otwarcia katedry i będziecie zbyt zmęczeni, żeby wspinać się na Cerro Calvario) i kupicie wszystko, co jest do kupienia (bo jeśli jedziecie dalej do Peru, to Wasza ostatnio okazja na kupno magnesu na lodówkę w Boliwii).
A przepraszam, był plan! Uczcić należycie: urodziny Tomka i ostatnią noc w Boliwii. Dwie okazje to nie jedna, zasługują na uroczystą oprawę: za drogą kolację i fajerwerki. Tomek do tej pory myśli, że to dla niego, chociaż prawda jest trochę inna: strzelano na zakończenie karnawału.
Nie żałuję katedry ani Świętej Panienki z Copacabany, bo jezioro piękne. Teraz myślę, że mogliśmy się przepłynąć rowerem wodnym Donald albo Vikingo, ale następnego dnia płynęliśmy statkiem jak wszyscy na Isla del Sol. Mądry Polak po szkodzie. Statek statkiem, ale kiedy znowu będzie okazja wsiąść na rower o kształcie Kaczora Donalda?
Chciałabym to napisać jakoś delikatnie, bo wiemy, że ludzie z całego świata tam przyjeżdżają, ale pogłoski, jakoby widoki na Isla del Sol były cudowne, są mocno przesadzone. Nie żałuję, bo nie mam w zwyczaju żałować, że coś zrobiłam, ale polecać też nie będę. Ot, wyspa. Gdyby nie ta cała historia z narodzinami słońca wymyślona przez Inków, to nie byłoby tam czego szukać. Chyba że ciszy i spokoju, bo po wyspie nie jeżdżą samochody.
Ostatni posiłek na boliwijskiej ziemi (smażony pstrąg z budki nad jeziorem, om nom nom!), ostatnie zdjęcie z sikającą kozą (przypatrzcie się dokładnie) i wsiadamy do nocnego autobusu. A warto wsiąść wcześnie, bo im szybciej Wasz autobus odjedzie, tym mniej ludzi będzie przed Wami w kolejce po stemple do paszportu na granicy. Kierunek: Peru ( – Cusco – Macchu Picchu).
Jak nam było w nowym kraju? Tego nie dowiecie się z następnego posta. Bo za tydzień będą Dolomity.